Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lublinianka w Korei Północnej: Szary kraj, gdzie myślenie jest czarno-białe

Paweł Franczak
Ten kraj jest jak klatka. Złota, jeśli mieszka się w ekskluzywnej dzielnicy, ale to wciąż klatka. Doświadczyła tego lublinianka Anna Otrocka, spędziła w Korei Północnej prawie cztery lata.

Gdyby Korea Północna była filmem, to jakim? Dramatem, w którym pokazane na ekranie cierpienie milionów ludzi, czy to podczas klęski głodu w latach 90., czy to w funkcjonujących do dzisiaj obozach koncentracyjnych, jest dla widza niemal nie do zniesienia? Pełną absurdów komedią, w stylu „Alternatyw 4” czy „Misia”? Policjantka kieruje ruchem na głównej ulicy Pjongjangu, mimo że na ulicy nie ma ani jednego samochodu, tamtejsze jabłonie wydają owoce już rok po zasadzeniu, w szkołach dzieci uczą się o podwójnej tęczy i nowej gwieździe na niebie, które pojawiły się w chwili narodzin przywódcy Kim Dzong Ila, mówi się też, że mały Kim nauczył się mówić w wieku ośmiu tygodni. A może byłaby nieco dziwacznym filmem obyczajowym, w którym Koreańczycy próbują jakoś wiązać koniec z końcem w ich poplątanym, niewesołym świecie?

Po rozmowie z mieszkającą w Piotrowi-cach Anną Otrocką, która spędziła w Korei prawie cztery lata, nie ma się jasnej odpowiedzi.

Znikające kanapki
Argument za dramatem: weźmy taką scenkę. W Pjongjangu jest ładny dzień na spacer. Pani Anna jest właśnie na wzgórzu Moran i obserwuje Koreankę, która zrywa zioła chowające się między źdźbłami trawy. Towarzyszy jej dziecko, na oko czteroletnia dziewczynka. Stoi oparta o drzewo. Matka zbiera zioła pięć minut, dziesięć, piętnaście. Dziewczynka ani drgnie. Mija dwadzieścia minut. Nic, żadnego ruchu. W końcu matka bierze ją za rękę i odchodzą. Pani Anna jest wstrząśnięta. Przypomina sobie, kiedy ostatni raz widziała tak ospałe czteroletnie dziecko, w Polsce czterolatki biegają, dokazują i przeszkadzają matkom w pracy. W Korei Północnej są na to zbyt głodne.

A to przecież Pjongjang, miasto wybrańców, miasto marzeń, w którym mieszkać mogą tylko ci najwyżsi, najładniejsi, najzdolniejsi lub posiadający odpowiednie koneksje obywatele. Jak biednie zatem musi być na prowincji? Tego pani Anna właściwie nie wie. Mieszkała przez cztery lata w Pjongjangu z córką, koreanistką z wykształcenia, zatrudnioną w polskiej ambasadzie, zięciem i dwójką wnucząt w bogatej dzielnicy, opływała w dostatki niedostępne zwykłym mieszkańcom kraju. Owszem, nie jedli zbyt często mięsa, bo mięso bywa niewiadomego pochodzenia, ale oprócz tego nie brakowało im niczego. Może rozmów, bo mieszkańcy stolicy Korei mają wdrukowaną zasadę: z obcokrajowcami nie rozmawiamy, kto wie, co może człowieka za to spotkać, a nuż to jakiś agent? Inna rzecz, że do kontaktów z tubylcami nie było zbyt wielu okazji. Koreańczycy nie mają prawa wstępu do dzielnicy ambasad, ogrodzenia strzeże wojsko.

Jej sporadyczne kontakty z Koreą poza Pjongjangiem ograniczały się do wycieczek. Raz trafiły z córką na jakiś festyn. Ludzie byli znacznie przyjaźniejsi i bardziej otwarci. Ale że biedni i ciągle głodni, to oczywiste. Kiedy brały ze sobą na wycieczkę prowiant, nie zjadały wszystkiego. Jedzenie, choćby było najlepsze (pani Anna tak polubiła kimchi - kapustę w koreańskim stylu, że robi ją do dzisiaj), nie smakuje, gdy wie się, że siedzący obok nie mają czego włożyć do ust. Zostawiały więc, niby przypadkiem, połowę dania. Znikało, gdy tylko się odwróciły. Podobnie jest w parkach. Gdy zięć z wnuczką wypoczywali na wspomnianym Moran i odeszli na chwilę od rozłożonego na trawie koca, kanapki znikały natychmiast.

- Zastanawiałam się czasem, co musi czuć kelnerka w restauracji, która widzi gości zamawiających obiad za kwotę, której ona nie zarobi w rok. Co myślą Koreanki sprzedające w ekskluzywnych sklepach, gdzie można płacić w euro, obsługując klientki kupujące produkty, jakich ona i nikt z jej rodziny nigdy nie zobaczy.

A więc: dramat.

Szary kraj, czarno-białe myślenieA może jednak komedia?
W koreańskim mieszkaniu pani Anny zepsuł się kaloryfer, bo nawet tam, w dzielnicy ambasad, tym schowanym w piekle raju, kaloryfery się czasem psują. I ten się zepsuł. Do naprawy zjawia się ekipa: zmieniacz kaloryfera, trzymacz drabiny i kierownik. Pracują długo - w sensie: dwaj pierwsi, bo kierownik jest od kierowania , nie od pracy - i niewydajnie, po czym przystępują do najtrudniejszego, czyli złożenia drabiny. Tak nie, w tę nie, tak nie idzie, może w tę stronę? Mocują się z drabiną jak bohaterowie czeskiej bajki „Sąsiedzi”, a panią Otrocką trafia szlag. W końcu podchodzi do nich i drabinę składa w sekundę. Podobną sytuację widziała kiedyś z oknami. Przyjechały do ambasady nowe, chińskiej produkcji. Montaż okazał się przekraczać zdolności całej obsługi technicznej placówki dyplomatycznej. Pokazać im, co i jak musiał dopiero któryś z Polaków.

Kiedy pani Anna o tym opowiada, uświadamia sobie, że Koreańczycy ją zwyczajnie złoszczą. Rozumie ich cierpienie, rozumie, że są poddani zbiorowemu praniu mózgu, ale gdy obserwuje mężczyzn, którzy spacerują ulicą, palą papierosa za papierosem i widzi podążające dwa kroki za nimi, obładowane zakupami i dziećmi ich żony, trudno się nie zezłościć. Ma się czasem wrażenie, że gdyby Amerykanie uwolnili kraj od tyrana i wprowadzili demokrację, tylko by Koreańczyków unieszczęśliwili. Życie tam jest straszne, ale proste. Czarno-białe.

W oddzielonej od południowej części w 1945 roku Korei Północnej dzieci w przedszkolach uczą się wierszyków o nienawiści do Amerykanów (wnuczki pani Anny chodziły do zagranicznych szkół), ideologia, czy wręcz państwowa religia dżucze promuje bezwzględne posłuszeństwo i miłość do przywódcy, dzisiaj Kim Dzong Una, za naruszenie prawa można trafić dożywotnio z rodziną do obozu koncentracyjnego. Każdy zna granicę, której nie wolno mu przekroczyć.

Wyznania inne niż dżucze (narodowa ideologia sformułowana przez Kim Ir Sena) właściwie nie istnieją. Pani Anna trafiła raz do kościoła, ale msza była spektaklem: obrządek prowadził nie ksiądz, a wynajęty ideolog, chwalący na mszy przywódcę. Chodziła więc do rosyjskiej cerkwi.

Do Korei nie planuje raczej wrócić. Czy będzie jej czegoś brakowało? Może pięknej przyrody. Tego tam jeszcze nie spaprali. I śpiewu. Wszyscy Koreańczycy dobrze śpiewają. Gdy wykonują prace społeczne, sprzątają ulice, przycinają nożyczkami trawniki. Przygrywa im wtedy orkiestra, też w czynie społecznym. Czasem po szarych, smutnych, betonowych ulicach miasta niósł się cudnej urody męski głos. To zamiatacz ulic śpiewał przy pracy. Był za niski na Pjongjang, ale pozwolono mu tam mieszkać przez wzgląd na talent wokalny. I to nieliczny przypadek sprawiedliwości w północnokoreańskim stylu.

Marsz KOD w Lublinie. To protest przeciw inwigilacji (ZDJĘCIA)
Wręczono „lubelskie anioły” - nagrodę Angelus za miniony rok
Nocna Dycha do Maratonu: Walczyli nocą ulicami Lublina
Pomysły studentów UP na Lublin. Zobacz ZDJĘCIA
Antoni Macierewicz w Lublinie. Polsko-ukraińsko-litewska brygada w ciągu roku osiągnie gotowość


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski