Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Alina Wojtas: Nie obwiniam. Próbuję żyć na nowo

Aleksandra Dunajska
Wspólne wakacje. - Edward bardzo lubił podróżować - wspomina żona Alina
Wspólne wakacje. - Edward bardzo lubił podróżować - wspomina żona Alina archiwum rodzinne
"Edward był zapracowany, ale zawsze miał dla nas czas. Bez niego nic nie jest już takie samo". W przeddzień rocznicy katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem z Aliną Wojtas, wdową po pośle Edwardzie Wojtasie, rozmawia Aleksandra Dunajska.

1. rocznica Smoleńska: Uczcili pamięć posła Wojtasa
Lublin: Obchody rocznicy katastrofy smoleńskiej (PROGRAM)
Katastrofa smoleńska: Jak zareagował Lublin (ZDJĘCIA, FILMY)

Dziennikarze pewnie nie dają Pani spokoju przez ostatnie dni?
Rzeczywiście, sporo jest tych wizyt. Tylko dzisiaj umówiłam się z panią i jeszcze jedną osobą z radia. Przyznam, że to dla mnie dość trudne. Nie chodzi o to, że nie chcę się spotykać, ale ja raczej nigdy nie byłam taka "medialna". Nie musiałam być. Zawsze to mąż znajdował się "na pierwszej linii frontu". Teraz, kiedy jego zabrakło, znajomi mówią, że nie mogę się odcinać, że te wspomnienia, wywiady, to trochę mój obowiązek. Ale szczerze powiem, że chciałabym, żeby było już po 10 kwietnia; żeby ta burza, która będzie się wiązała z rocznicą katastrofy, już się przetoczyła.

Wybiera się Pani do Smoleńska z innymi rodzinami ofiar katastrofy?
Razem z córkami jeszcze nie jesteśmy gotowe, żeby zobaczyć to miejsce, które znamy z telewizji. Na pewno kiedyś tam pojedziemy, ale jeszcze poczekamy, towarzyszą dziś temu za duże emocje. Edwarda będziemy wspominać tutaj, w Lublinie, przy jego grobie.

Jakiego Edwarda Wojtasa będziecie wspominały?
Życzliwego, otwartego na potrzeby ludzi, bardzo ciepłego. Zawsze miał dla nas czas, mimo że dużo czasu poświęcał pracy zawodowej. Miał niespożytą wręcz energię. Nawet kiedy wracał w piątek po całym tygodniu spędzonym w Sejmie, już z drogi planował, co będziemy robili w piątek, gdzie pojedziemy w sobotę. Spędziliśmy ze sobą prawie 32 lata. Poznaliśmy się na studiach ekonomicznych. Ja zostałam w zawodzie. Edward też początkowo pracował, m.in. w urzędzie wojewódzkim. Ale potem, jak to się mówi, poszedł w politykę. Był za bardzo energiczny, żeby co-dziennie przez osiem godzin siedzieć za biurkiem. Chciał więcej działać, robić coś ponad. Ale też wiedział, że aby coś osiągnąć w polityce, trzeba bardzo dużo pracować. I naprawdę poświęcał się swoim obowiązkom, dzięki czemu powoli piął się po szczeblach kariery. Chciał i potrafił słuchać ludzi. Bardzo rzetelnie przygotowywał się do wszystkich spotkań, do planowanych zadań. Boże, jak on się przygotowywał do swojej roli w Parlamencie Europejskim! Cały czas szlifował angielski. Nawet w tych rzeczach, które nam przysłali ze Smoleńska, była jego książka do nauki języka...

Kiedy oglądałyśmy zdjęcia, wspominała Pani, że lubił fotografować.
Bardzo. Zawsze ten aparat gdzieś przy sobie nosił, chciał utrwalić każdą chwilę. Tych zdjęć z różnych okazji mamy mnóstwo. Lubił też śpiewać i całkiem nieźle mu to wychodziło.

Znajomi ochrzcili go mianem "lubelskiego Kiepury".
Tak, ten jego śpiew towarzyszył nam przy różnych okazjach. Kochał też książki, zwłaszcza historyczne. I teraz, w tych nieszczęśliwych okolicznościach, sam stał się w jakiś sposób częścią historii...

Mąż cieszył się na wyjazd do Smoleńska?
Bardzo. To był dla niego rodzaj wyróżnienia - dużo pracował w komisji ds. Olewnika, doceniano go. W piątek, 9 kwietnia, rozmawialiśmy o tym wyjeździe. Był w domu, pokazywał program wizyty i widziałam na jego twarzy satysfakcję. O godz. 19 zawiozłam go z młodszą córką do posła Jana Łopaty, z którym razem pojechali do Warszawy. Wtedy widzieliśmy się po raz ostatni. Po godz. 22 zadzwonił, żeby powiedzieć, że dotarł do hotelu sejmowego. Zapytałam, na kiedy planowany jest przylot - miał być z powrotem w Warszawie o 17.35. W sobotę już nie dzwonił, ale czekałam na informację, że wylądowali. I się nie doczekałam...

Ostatnia droga Edwarda Wojtasa [ZDJĘCIA i FILM]

Interesuje się Pani śledztwem wyjaśniającym przyczyny katastrofy?
Oczywiście. Oglądam telewizję, czytam prasę. Bezpośrednio mnie to dotyczy i chcę wiedzieć, co w tym temacie zrobiono, jak prowadzone jest to postępowanie, co ustalono. Nie ukrywam, że z wielką niecierpliwością i bólem czekam na zakończenie śledztwa. Ale czekam spokojnie, staram się nie emocjonować tym tak bardzo jak inni. Przecież życia mężowi i tak nic nie wróci. Jestem wyrozumiała, bo tłumaczę sobie, że im dłużej to wszystko trwa, tym będzie dokładniej, lepiej sprawdzone. Chociaż niepokoi mnie, że wciąż nie mamy wraku, skrzynek, że nie ma wszystkich dowodów. To też sprzyja snuciu podejrzeń, że może były jeszcze inne przyczyny niż te, które są brane pod uwagę, skoro Rosjanie wciąż nie chcą nam wszystkiego powiedzieć.

Obwinia Pani kogoś o tę tragedię?
Kiedy mąż wylatywał do Smoleńska, wydawało mi się, że to będzie lot na najwyższym poziomie bezpieczeństwa. Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że może się wydarzyć coś złego. I przyznam, że jest we mnie taki żal, kiedy myślę o tym, że ktoś mógł przyczynić się do katastrofy jakimiś zaniedbaniami, niedopełniem obowiązków przy organizowaniu tej podróży albo później, przy jej obsłudze. Zastanawiam się też nad tym, że może ludzie na wieży w Smoleńsku nie pracowali do końca tak jak należy. Daleka jestem jednak od tego, żeby kogokolwiek obwiniać. Na pewno wiele przyczyn złożyło się na tę tragedię. Niech to wyjaśnią prokuratorzy.

Irytuje Panią podszyta polityką kłótnia o to, kto zawinił, kto nie, kto mówi prawdę o katastrofie, a kto kłamie?
Jestem, na szczęście, trochę z boku tego wszystkiego. Z mojej perspektywy, z Lublina, wszystko wygląda nieco inaczej niż w Warszawie. Nie jestem politykiem i polityka mnie nie interesuje. Staram się podchodzić do tego spokojnie, nie przywiązywać wielkiej wagi do tego, co mówią działacze różnych partii. Ale muszę powiedzieć, że przez ostatni rok rodzinom ofiar, także mi i córkom, nie ułatwiano w tym sensie życia. Nie dano nam odpocząć, cały czas rozdrapując na nowo niezagojone jeszcze rany. Te kłótnie sprawiają, że czasami strach włączyć telewizor, bo można tam zobaczyć np. nowy film ze scenami z katastrofy. Codziennie słyszymy o tragedii, o nowych interpretacjach co do jej przyczyn, o tym, co sądzi na ten temat ten czy inny polityk. Czy to w ogóle do czegoś prowadzi? Chciałabym, żeby teraz, rok po katastrofie, niepotrzebne dyskusje wreszcie ucichły. Rocznica powinna zjednoczyć ludzi. Obawiam się jednak, że nie będzie to możliwe, a ze względu na zbliżające się wybory parlamentarne na pewno część osób będzie chciała ludzki dramat wykorzystać do politycznych celów. I to nie jest w porządku. Wszystkie manifestacje, które będą się odbywały, tak naprawdę nie mają na celu złożenia godnego hołdu ofiarom. A to powinno być teraz najważniejsze.
Co Pani czuła, kiedy rozgorzała walka o krzyż przed Pałacem Prezydenckim?
To była dla nas bardzo bolesna i przykra sytuacja. To było nie na miejscu, zupełnie niepotrzebne. Dobrze się stało, że krzyż został przeniesiony w godne miejsce i przestał wzbudzać skrajne odczucia.

Nie ma Pani wrażenia, że rodziny ofiar bardzo się podzieliły - lub zostały podzielone - na zwolenników przeniesienia krzyża spod pałacu i na przeciwników; na tych, co za PiS, i na tych, co za PO; na tych, którzy obwiniają rosyjskich kontrolerów ruchu i na tych, którzy większą odpowiedzialnością obarczają polskich pilotów...
Przyznam, że uczestnicząc w spotkaniach z rodzinami w Warszawie, nie odczuwam tego podziału. Tam oczywiście wszyscy nie przyjeżdżają, ale normalnie ze sobą rozmawiamy. Powiem więcej - te spotkania mają dla nas funkcję w pewnym sensie terapeutyczną. Jesteśmy tam wszyscy razem, wszyscy, których dotknęła ta sama tragedia. Mamy takie same problemy, taki sam ból. Próbujemy wspólnie odpowiedzieć na pewne pytania, możemy się podzielić naszymi sposobami przeżywania cierpienia. Kiedy porozmawiamy o tym, jak inni sobie radzą, jak próbują na nowo układać sobie życie, jest nam trochę lżej.
Na pewno różnią nas poglądy na tę katastrofę, na przyczyny, jedne osoby podchodzą bardziej emocjonalnie do tej sprawy, inne mniej. Ale ostry podział został w mojej ocenie sztucznie wytworzony przez polityków, a także media, które może na prezentowanie takiego konfliktu mają zapotrzebowanie.

Tamtego dnia, gdzie zastała Panią tragiczna informacja?
Byłam w sklepie na zakupach. Jak w zwyczajny, sobotni poranek. Ktoś wtedy powiedział, że samolot prezydencki miał problemy przy lądowaniu. Bardzo to mną wstrząsnęło, poczułam takie ukłucie, powiedziałam: "przecież mój mąż był w tym samolocie". Ale wtedy jeszcze nie dowierzałam, że mogło się stać coś złego. Wróciłam szybko do domu i zobaczyłam na pasku w telewizji napis, że nikt nie przeżył katastrofy. To był ogromy szok.

Wtedy dotarło do Pani, co się stało?
Nie całkiem. Czasami do tej pory nie mogę w to uwierzyć.

Rosjanie wymienili tablicę. Wycięli "ludobójstwo w Katyniu" (ZDJĘCIA)

Pojechała Pani na identyfikację zwłok do Moskwy?
Nie byłam w stanie. Na wyjazd zdecydowana była starsza córka, Monika, brat męża i kolega. Czekali już w hotelu przy lotnisku, kiedy wszyscy zaczęli odradzać im ten lot, że to wygląda strasznie i jeśli ktoś nie musi - niech nie jedzie. Zrezygnowali. Do Polski wróciły jednak osobiste rzeczy męża: obrączka, zegarek, drobne przedmioty z kieszonek... Na tej podstawie jestem przekonana, że w trumnie przyleciały szczątki Edwarda.
Oczekiwanie na sprowadzenie trumny do kraju to był najtrudniejszy dla nas wszystkich czas. Działałam jak w jakimś śnie, ludzie przychodzili z kondolencjami, a ja nie bardzo wiedziałam, co się dzieje. Odbywało się wiele mszy w intencji męża i innych ofiar. Dla mnie one były jak pogrzebowe, bardzo poruszające. Tymczasem nie było wiadomo, kiedy i czy w ogóle zidentyfikowane zostaną wszystkie ciała. To oczekiwanie było trudne do zniesienia. Jednocześnie trwały przygotowywania uroczystości pogrzebowych. To było wielkie przedsięwzięcie. Większością spraw zajęła się Pani Wojewoda i jej pracownicy, za co jestem bardzo wdzięczna. Dużym wsparciem otoczyli nas nasi przyjaciele, koledzy i współpracownicy męża. Ale wiele kwestii musiałam załatwić ja i córki, telefony praktycznie nie przestawały dzwonić, wszystko z nami konsultowano. Pogrzeb zaplanowano na 24 kwietnia, na sobotę. Dwa dni przedtem jeszcze nie sprowadzono części ciał, w tym męża, do kraju. W czwartek dzwonił nawet sekretarz arcybiskupa, żeby zapytać, czy odwołujemy uroczystości. I co ja mu miałam powiedzieć, kiedy sama nie wiedziałam, jak to będzie? Nie wiem, jak znalazłam siły na to wszystko, żeby przez dzień i noc być przytomną, podejmować decyzje. Działałam jak w jakimś transie. Chyba Pan Bóg nade mną czuwał i dodawał mi sił.

Napisała Pani piękny list na pogrzeb: "Edusiu kochany. Tak bardzo mi i dziewczynkom brakuje naszych wspólnych rozmów przy kominku, przy herbacie z malinami".
Nie byłam w stanie go przeczytać, za trudne było to dla mnie wtedy. Wyręczyła mnie pani Beata Górka, rzeczniczka KUL. Nikt inny nie czuł się na siłach podjąć tego zadania.

Napisała też Pani: "Nie wiem, czy zdołam teraz wystarczająco dobrze odpowiedzieć Ci na pytanie, które tak często zadawałeś: "Czy wszystko w domu w porządku?". No właśnie - czy wszystko u Was w porządku?
Staramy się żyć normalnie, na ile potrafimy i możemy jakoś od nowa poukładać sobie życie. Mieszkamy razem, Monika i Małgosia bardzo mnie wspierają. Dobrze, że wszystkie mamy pracę, obowiązki pozwalają zająć myśli czymś innym. Uczestniczę w różnych uroczystościach, w których mąż brałby udział, gdyby był wśród nas. Staram się nie izolować, bo dzięki rozmowom z bliskimi, znajomymi, łatwiej mi to wszystko przeżyć. Trudno zostać samemu z tymi myślami i pytaniami - dlaczego tak się stało. Chociaż z drugiej strony takie spotkania, na których zawsze byłam obok męża, a teraz jestem sama, są dla mnie niezwykle bolesne. Kogoś na nich brak. Próbujemy też robić wszystko to, co robilibyśmy, gdyby Edward żył, jeździmy nad jezioro, na wspólne wakacje, które on tak kochał. Ale to już nie są te same wakacje, to już nie są te same święta. Ja już nie snuję żadnych planów, marzeń, żyję dniem codziennym. Są takie dni, kiedy tak jakoś lepiej się funkcjonuje, kiedy wydaje mi się, że jestem silniejsza. Ale są też chwile, kiedy tylko siedzimy w domu, jakbyśmy na kogoś czekały. Ale wiem, niestety, że telefon od męża już nigdy nie zadzwoni.

Jak Pani spędzi rocznicę katastrofy?
Zostaniemy w Lublinie, bo tu jest najważniejsze, co mamy. Będziemy uczestniczyć w różnych uroczystościach, które się w tym czasie odbędą. Będą trwały dwa dni. Na sobotę zaplanowano m.in. mszę świętą w kościele akademickim KUL, na którą przyjadą posłowie z klubu parlamentarnego PSL, wicepremier Waldemar Pawlak. Potem udamy się na cmentarz zapalić znicze. O godzinie 16 w Stężycy weźmiemy udział w uroczystej mszy świętej, posadzonych zostanie tam 96 dębów, odsłonięta będzie tablica poświęcona ofiarom katastrofy. Niedzielę chciałabym spędzić przede wszystkim w skupieniu, na modlitwie przy grobie męża.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski