Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trenerski gołowąs kontra ten, który zdobył wszystko

Rafał Romaniuk Rzym
Co to za Rzym, gdzie mówi się po hiszpańsku i angielsku - marudził wczoraj właściciel jednej z restauracji w zabytkowym centrum stolicy Włoch. W głowie się mu nie mieści, że w najważniejszym dla futbolowego świata meczu w tym roku zabraknie drużyny z Italii. Wiadomo - we Włoszech piłka to druga religia.

Kibice w Europie mają jednak inne zdanie. Cieszą się, że w dzisiejszym finale Ligi Mistrzów (początek 20.45) zmierzą się drużyny grające w tym sezonie nie tylko najlepiej, ale i najpiękniej. Jeśli naprzeciw siebie staną Cristiano Ronaldo i Lionel Messi, bramki paść muszą. Wynik 0:0 byłby niezgodny z prawami fizyki. A gdyby w finale zagrali Włosi przeciw Włochom, co już się zdarzało, można iść do bukmachera i w ciemno obstawić bezbramkowy remis.

Jednak to zmartwienie Włochów.

Od wczoraj wszystkie drogi, przynajmniej te z Hiszpanii i Anglii, prowadzą do Rzymu. Kibiców z obu krajów miejscowa policja spodziewa się ponad 40 tys. I robi wszystko, by rozentuzjazmowani fani nie trafili na siebie nawet na moment. Wylądowali na dwóch różnych lotniskach, a wielkie strefy, do których ich przewieziono, umiejscowiono w oddalonych częściach miasta.

Anglicy, którzy lubią przesadzić z dobrą zabawą, zdziwili się wczoraj, gdy odmawiano im w pubach i restauracjach sprzedaży alkoholu. W przeddzień i w dniu finału obowiązuje prohibicja. Nawet wino do kolacji kupić było trudno.
Miejscowa policja, wspierana przez siły brytyjskie i hiszpańskie, jest też czujna z innego powodu. Nie jest tajemnicą, że Rzym znany jest z kibolowskiej "kultury" nożowników.
Prasa na Wyspach rozpisywała się o zwyczajach zaczerpniętych ponoć jeszcze z renesansu i polegających na wbiciu noża w pośladki przeciwnika. Nic więc dziwnego, że brytyjskie MSZ wystosowało apel do obywateli, w których poinformowało, że wizyta w dniach finału LM w Rzymie grozi niebezpieczeństwem.

Dziś przestaje jednak mieć znaczenie to, co się dzieje wokół stadionu. Prasa, włoska również, rozpisuje się przede wszystkim na temat Manchesteru i Barcelony. I to jak się rozpisuje. Analizowane są najdrobniejsze szczegóły. Messi i Ronaldo zostali rozłożeni na czynniki pierwsze. Można się dowiedzieć, nie tylko o ich numerze buta, ale nawet kołnierzyka. Dlaczego Victor Valdes lepszy jest od Edwina van der Sara. No i w końcu: czy sprytniejszy okaże się Josep Guardiola, który dopiero stawia pierwsze kroki w trenerskim fachu, czy może sir Alex Ferguson, człowiek, który pracuje w Manchesterze od 1986 r. Dzieli ich 30 lat, temperament, podejście do życia. Łączy jedno - głód osiągania sukcesów. Ferguson wygrał już wszystko, co było możliwe. Guardiola jest na początku trenerskiej drogi.

Gdy Pepe, jak mawiają o szkoleniowcu Barcy kibice, obejmował przed obecnym sezonem zespół z Katalonii, wielu pukało się w głowę. Po co podważać status legendy - mówiono. Bo właśnie tak traktowany był przez fanów, gdy ci przypominali sobie jego występy na boisku. Guardiola jako wieloletni kapitan sięgnął z Barceloną po wszystko, co było do zdobycia. Wygrywał i Puchar Europy, i mistrzostwo Hiszpanii, i Puchar Króla. Jako trener zdobył już te dwa ostatnie trofea. Przeszedł do historii, rozbijając w pył Real Madryt. Może z lekką przesadą mówi się, że dzisiejsza Barcelona to jeden z najlepszych zespołów w historii. Jednak dziś przed Pepe, kto wie, czy nie najważniejszy wieczór w sezonie. Jeśli wygra, już w pierwszym roku pracy trenerskiej zdobędzie to, o czym większość marzy całe życie.

Guardiola świetnie zapanował nad atmosferą w szatni. Potrafił ułożyć się z rozkapryszonymi często gwiazdami. Nie jednak z pozycji siły. Stał się ich najlepszym przyjacielem. Wielu mówiło, że to taktyka ryzykowna. Jak widać, to Pepe miał rację. Z zawodnikami rozmawia często godzinami. Głównie o piłce, jednak, gdy któryś z nich ma problem, potrafi wsadzić go do auta i ruszyć w siną dal, by wspólnie rozwiązać problem. A gdy wraca do domu, do rana analizuje mecze na płytach DVD. Na dodatek, występuje zawsze w nieprzyzwoicie drogich garniturach.

Co innego Ferguson. Choć skończył 68 lat (jest rok starszy od Leo Beenhakkera), nikt nawet nie odważy się wypomnieć mu wieku. Na Old Trafford zaczął pracować dokładnie w tym roku, w którym urodził się Wayne Rooney. I choć osiągnął już wszystko, powtarza: - Skoro wygrałem, co było do wygrania, trzeba to wygrać jeszcze raz.

Sir Alex do przyjaciół piłkarzy nie należy. Potrafi pokazać, co sądzi o ich zachowaniu. Do historii przeszła scena, gdy wzburzony kopnął but i trafił w twarz Davida Beckhama. To była kara za niesubordynację piłkarza, gdy ten był w szczycie popularności i o jego zdjęcia biły się największe tabloidy.

A więc kto? Trenerski gołowąs czy chodzący pomnik?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski