Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mieczysław Jurecki: Nie marzę, żeby polecieć na Księżyc. Bo i po co? (ZDJĘCIA)

Artur Borkowski
Mieczysław Jurecki
Mieczysław Jurecki Jacek Babicz
Dlaczego jest pięknie, o skrzypcach w ciapki, jednoosobowej orkiestrze, piciu i niepiciu wódki, 22 latach w Budce Suflera, 300 nagranych płytach, szczęśliwej rodzinie i wizytówce na twarzy - opowiada Mieczysław Jurecki, muzyk wszechstronny. Rozmawia Artur Borkowski

Przepraszając, że spóźnię się na spotkanie z Tobą, usłyszałem: "Jest pięknie". Na odwrocie swojego zdjęcia z 1981 roku napisałeś krótki list do przyszłej żony Aleksandry. Fragment jednego ze zdań brzmi: "Co prawda już wczoraj mówiłem Ci, że jest pięknie...".
Używam tych słów z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że jestem optymistą. I tak było przez całe życie, choć czasami świat walił mi się na głowę. Wiem, co to znaczy być głodnym, nie widzieć w ogóle sensu życia. Były takie okresy. Ale ja zawsze zakładam, że będzie dobrze. Bo będzie. To nie jest może racjonalne (śmiech), ale pewnie właśnie na tym polega optymizm. Albo można jakąś sprawę załatwić od ręki, albo za chwilę znajdzie się sposób, żeby pchnąć ją do przodu. Ponieważ... jest pięknie.

Po drugie, i to jest już historia, grałem w wielu składach z niejakim Irkiem Nowackim, perkusistą, który codziennie, od samego rana, kiedy coś się wywracało, mawiał, oczywiście ironicznie: "No, pięknie".

1960. To był dla Ciebie chyba pierwszy piękny rok.
Miałem wtedy cztery lata i Święty Mikołaj przyniósł mi skrzypce. Miały czerwony kolor, jakieś takie białe ciapki i smyczek z końskiego włosia. Potem dostałem harmonijkę ustną. Zresztą, na harmonijce zdarza mi się grać do dzisiaj. Kiedy byłem w czwartej klasie podstawówki, rodzice byli na sto procent przekonani, że najpoważniejszym instrumentem na świecie jest akordeon i właśnie na nim powinienem grać. A przecież to były czasy Czerwonych Gitar, Beatlesów.

Mieszkaliśmy w bloku przy ul. Kościuszki we Wrocławiu, a piętro niżej sąsiedzi mieli córkę kilka lat od mnie starszą, która na adapterze "Bambino" puszczała płyty pocztówkowe z "Michelle" czy "Yesterday". To wszystko było grane na gitarze, a nie na akordeonie! Na szczęście gitara była tańsza od akordeonu i to ją w końcu kupili mi rodzice.

Pamiętasz swoje pierwsze występy?
To były akademie szkolne. Byłem orkiestrą jednoosobową. Ojciec zrobił mi statyw, który wieszałem sobie na szyi i przyczepiałem do niego harmonijkę, żeby mieć wolne dłonie do grania na gitarze. Do tego śpiewałem, a do prawej nogi miałem przymocowane janczary, takie same, jakie się doczepia do nóg koniom ciągnącym sanie na Boże Narodzenie. I już mi nikt nie był potrzebny na scenie.

Potem założyliśmy z kolegami pierwszy zespół. Pamiętam jego skład: gitara, akordeon i tamburyn. Graliśmy "Gdybyś kochał, hej" Breakoutów. To musiało być straszne (śmiech). Pierwsze pieniądze zarobiliśmy na weselu. Kupiliśmy za nie cztery głośniki o łącznej mocy 20 watów. Dzisiaj mój zestaw nagłośnieniowy do gitary basowej w tzw. wersji stadionowej ma 1800 watów. A wtedy było dwadzieścia i wszyscy krzyczeli, że gramy za głośno.

Pamiętam to wszystko dokładnie, ponieważ to były najważniejsze sprawy w moim życiu. Nie jakaś tam szkoła, historia czy geografia (śmiech). Ale właśnie gitara, głośniki.

Gdy chodziłem do liceum, to po zajęciach zdejmowałem tarczę z mundurka, brałem gitarę i jechałem grać koncerty z Wojciechem Popkiewiczem, który miał autorskie studio piosenki "Teraz". To właśnie on napisał piosenkę "Romantycznie", wielki przebój Joanny Rawik.

Ale masz pamięć!
Z wcześniejszych czasów pamiętam też Mariana Koniecznego z Domu Kultury Kolejarza we Wrocławiu, znakomitego instruktora, świetnego muzyka, który potrafił wytłumaczyć, na czym to wszystko polega. Właśnie z nim zacząłem grać tzw. chałtury.

W połowie 1973 roku, miałem wtedy prawie 17 lat, zasiliłem skład zespołu muzycznego radia i telewizji we Wrocławiu. Do dzisiaj przechowuję zaświadczenie, które podpisał hrabia Wojciech Dzieduszycki. Był prezesem tej instytucji. Nagrywałem muzykę filmową, dla wrocławskiego Teatru Lalek, potem dla różnych wykonawców, łącznie z kabaretem "Elita".

A potem zacząłem dojrzewać. Pierwszy raz poważnie i jednocześnie nieszczęśliwie zakochałem się, co zburzyło mi trzy tygodnie życia, a na maturę próbną ledwo się wyrobiłem, bo przyszedłem po weselu, na którym grałem. I oprócz jedzenia rosołu piłem tam wódkę. Końcówki liceum dzisiaj się trochę wstydzę. Po alkoholu zaczynało mi się wówczas wydawać, że jestem kimś innym, że jestem bardziej śmiały. Pchałem łapę do tego ognia kilka razy. Nie wierzyłem starszym, mądrzejszym, że się w końcu poparzę.

Ale chyba nie na tyle, żeby przestać muzykować?
Oczywiście, że nie. Grałem w coraz poważniejszych składach. Nie chciałem iść na studia, bo byłem przekonany, że chcę tylko grać. Ale nie chciałem rozczarować rodziców i rozpocząłem studia w Akademii Ekonomicznej, gdzie jednocześnie grałem w klubie "Simplex". Do AE złożyłem papiery, żeby mieć blisko na próby (śmiech).

A kiedy poznałeś Aleksandra Mrożka, ówczesnego króla gitary we Wrocławiu?
W 1975 roku. Alek usłyszał mnie i parę miesięcy później po wielu polskich koncertach pierwszy raz w życiu wystąpiłem za granicą, w NRD (śmiech), właśnie w zespole Alka - Nurt.

Dwa lata później grając w różnych składach wykonywałem także utwory z płyty Herbie Hancocka "Head Hunters". Były to rzeczy na tyle niezrozumiałe, dla mnie również, że nikt ich w całym mieście nie umiał zagrać. Jestem dociekliwy, więc w końcu to ja byłem pierwszym basistą, który sobie z tymi kawałkami jakoś poradził. Potem wystąpiłem na Jazzie nad Odrą, po czym pracę zaproponował mi Romuald i Roman. Pojechałem w pierwszą prawdziwą trasę koncertową.

Kolejną formacją, którą wspominam z sentymentem, był Spisek. Akompaniowaliśmy Halinie Frąckowiak. Grałem ze znakomitymi muzykami, np. Leszkiem Chalimoniukiem, potem Porter Band, Jackiem Krzaklewskim, dzisiaj Perfect. Po czym moi koledzy prawdopodobnie wymyślili, że Halina śpiewa za cicho i trzeba kogoś innego. No i wzięli Krzyśka Cugowskiego, który już wtedy (1979) w Budce nie śpiewał, ale śpiewał zdecydowanie głośniej niż Halina.

Co się działo w tzw. międzyczasie?
Grałem koncerty w całej Polsce i czasem spotykaliśmy się w hotelach z Budką Suflera. Oni wiedzieli, że jest taki basista, ja wiedziałem, że jest taki zespół. W końcu przyszedł do mnie do domu Zdzisiek Janiak, a był rok 1981, i powiedział, że jest taka propozycja, żebym z nimi grał. No i się zaczęło.

Z Suflerami grałeś 22 lata!
Z dwiema krótkimi przerwami, ale to mimo wszystko dość długo. Dzisiaj z perspektywy czasu dość spokojnie patrzę na ten okres życia i nasze rozstanie. Źle się czułem 11 lat temu. Wtedy zagraliśmy w Londynie ostatni wspólny koncert. Koledzy wymyślili, że oni teraz chcą inaczej.

"Po drodze" był Perfect, Alex Band i...
...najpierw w 1982 roku zdążyłem wziąć ślub. No i zorientowałem się, trochę późno, że mam kogoś na utrzymaniu, i że jestem za kogoś odpowiedzialny (śmiech), i że wprawdzie kocham muzykę jazzową, ale przeważnie gra się ją za półdarmo, więc później grałem z Alex Bandem w niemieckim cyrku. Gdy w upalne dni występowałem pod jego kopułą dla koni, tygrysów i słoni, dostałem list od Zbyszka Hołdysa, że chciałby ze mną zagrać. I pojechaliśmy do Ameryki.

A jeszcze w tym czasie jeździłeś m.in.: z Testem, Bandą i Wandą, Wojciechem Gąssowskim, Stachurskym, Markiem Torzewskim, Zdzisławą Sośnicką, Janem Kaczmarkiem, Tercetem Egzotycznym, Urszulą. I znowu była Budka.

Dwa razy odchodziłem z zespołu i wracałem do niego jak bumerang, po telefonach Romka Lipki, który za każdym razem zapraszał mnie do nagrań jakiejś płyty, bo ktoś nie umie, nie może. W 1992 roku doszedłem do wniosku, że Budka chyba jednak jest moim przeznaczeniem. Z własnej woli, niezmuszany przez nikogo, przeprosiłem więc za to, że wcześniej ich dwa razy zostawiłem i obiecałem, że teraz będą musieli mnie wyrzucić. I tak się stało (śmiech).

Ale z Budką przeżyłem wiele ciekawych chwil. Byłem w takich miejscach, jak Carnegie Hall w Nowym Jorku, gdzie z innym zespołem nie zagrałbym w życiu. Albo lotnisko pod Krakowem. My i Scorpionsi wystąpiliśmy przed półmilionową widownią. I do Australii bym się solo na pewno nie wybrał.

Od kilku dni słucham z przyjemnością płyty Felicjana Andrzejczaka "Czas przypływu", na którą skomponowałeś większość piosenek, nagrałeś prawie wszystkie partie instrumentalne, zaśpiewałeś chórki i całość wyprodukowałeś. Wzruszam się przy minialbumiku Madzi Góźdź, ubiegłorocznym "Diamencie Lublina", z którą śpiewasz własną kompozycję "Zostań dzieckiem". Czekam i jestem pewny, że nie tylko ja, na kolejne konkursy i koncerty z serii "Solo Życia" i "Diamenty Lublina", w które wkładasz mnóstwo serca i pracy.
Zastanawiałem się, dlaczego tyle rzeczy robię jednocześnie. Może dlatego, że zmarnowałem dużo czasu. Spośród 300 płyt, na których występuję, dzisiaj wielu z pewnością nawet nie próbowałbym nagrać. Na 100 procent.

To, co teraz robię, szczególnie dla młodych, wynika chyba z mojej podświadomości. Chcę ludziom, którzy mają tyle lat, ile ja miałem, gdy zaczynałem muzykować, w jakiś sposób pomóc wystartować. Na przykład "Solo Życia" jest wyjątkową imprezą w Polsce, a może i na świecie. Odczuwam satysfakcję, że np. Mateusz Owczarek, jeden z laureatów ogólnopolskiej rywalizacji instrumentalistów, nie musi grać jako akompaniator jakiejś mniejszej lub większej gwiazdy w celu zarobienia paru złotych i nie zapomni o swoich artystycznych ideałach. Być może przeżyje przygodę z muzyką w taki sposób, w jaki ja wciąż ją przeżywam.

Jesteś w zarządzie ZAiKS-u, we władzach SAWP-u, działasz w ZAKR-ze, zakładasz Związek Zawodowy Muzyków. Po co?
Żeby o 15. nie wracać do domu i nie patrzeć w sufit (śmiech). Ponieważ jestem dość doświadczonym muzykiem, więc we wszystkich tych organizacjach muzycznych staram się pomagać ich członkom. Tę pracę społeczną wykonuję szczerze, z uczuciem i najlepiej jak potrafię.

Ostatnio otrzymuję wiele ciekawych, dziwnych, czasem wręcz egzotycznych propozycji. Ponieważ każdą tego typu sytuację traktuję poważnie, więc najpierw muszę zrozumieć co, dlaczego i w jaki sposób działa. Wiele razy musiałem podziękować i odmówić, ponieważ nie wyobrażam sobie, że komuś coś obiecam, a potem nie dotrzymam słowa. Nie chcę nikogo zawieść. Nie zawsze tak było, ale obecna sytuacja trwa już kilkadziesiąt lat i mam nadzieję, że tak już zostanie.

Dzisiaj jest niedziela. Co robiłeś przed południem?
Do kościoła nie pojechałem autem, tylko poszliśmy spacerkiem z żoną i dzieckiem. Niedługo zacznie się koszenie ogrodu. Dzięki temu, że koszę trawę, to jako pierwszy w okolicy jestem opalony i ludzie myślą, że już byłem na wczasach. A ja nigdzie nie byłem, bo nie mam czasu. W wakacje też, bo przecież wtedy jest sezon koncertowy.

Pracujesz na okrągło, ale ciągle wyglądasz nieźle. Nie narzekasz chyba na zdrowie.
Ostatni raz u lekarza byłem w 76 roku. Na komisji wojskowej. Od trzech lat i dziewięciu miesięcy nie miałem papierosa w ustach, a od blisko 23 nie wypiłem kropli alkoholu.

Dlaczego?
Bo alkohol zmienia świadomość, a ja już nie chcę mieć zmienionej świadomości.

Boisz się upływu czasu, starości, końca?
To, co powiem, nie wynika z chęci zaimponowania komuś. Ja się nie boję śmierci. Z prostej przyczyny - ona kiedyś przyjdzie. Do każdego przyjdzie. Wiem, że to są frazesy. Natomiast w swoim życiu przeżyłem tyle, że wystarczyłoby tego na co najmniej parę życiorysów. To co, ja mam się pazurami bronić przed jakimś tam końcem?

Wielokrotnie chodziłem do Hospicjum im. Małego Księcia. Widziałem dzieciaki, które latami leżą w łóżeczkach, a chciałyby po prostu fruwać. Dlatego powinienem być zachwycony, że otrzymałem od życia tyle darów. Że mam żonę, która rozumie mojego świra na punkcie muzyki, bo takiego samego ma na punkcie swojej pracy, i krótko mówiąc, wiele rzeczy uchodzi mi płazem. Jej zresztą też! (śmiech). Dzieci wiedzą, co to jest tolerancja. Potrafimy się z siebie śmiać, z naszych dziwnych decyzji czy też zachowań. Ja naprawdę nie marzę już, żeby wsiąść w rakietę i polecieć na Księżyc. Bo po co?

Zmienisz kiedyś uczesanie?
Co jakiś czas myślę o tym, żeby maszynką na łyso polecieć. Grzywka jest nieobecna od kilkudziesięciu lat. Ponieważ nie mogę tego zmienić, więc nie jest to dla mnie ważna sprawa. Kiedyś miałem włosy do pasa. Było gorąco. Złapałem za gumkę, żeby mi nie leżały na plecach i tak zostało. Dzisiaj to już nie te włosy, nie te czasy. Oczywiście nie ukrywam, że charakterystyczna fryzura w paru sytuacjach pomogła mi i dzieje się tak nadal. Dzięki niej mam jakby wizytówkę na twarzy i kiedy idę załatwiać sprawy np. festiwalu "Solo Życia", to każda sekretarka natychmiast mnie rozpoznaje, nie każe czekać i od razu prowadzi do dyrektora (śmiech).


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski