18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Irena Halina Dzido wspomina dzieciństwo i Świdnik (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny
Sagi Lubelszczyzny Archiwum prywatne
W 1952 roku dostała nakaz pracy i została świdniczanką. Irena Halina Dzido opowiada o Rurach Wizytkowskich i mleczarni w WSK.

Myślałam, że chce pan wspomnienia o Świdniku i do tego się przygotowałam, a pan o historii rodziny chce słuchać. Ja jestem ze Świdnikiem związana od jego początku, bo w 1952 roku przyjechałam tu, zaraz po szkole, do pracy i od tego czasu jestem świdniczanką. Nie wyobraża pan sobie, ile ja się zastanawiałam, czy zadzwonić, bo nawet rodzina nie wie, że się z panem umówiłam na rozmowę.

Porozmawiamy trochę o Świdniku, a trochę o Pani rodzinie. Przyjechała Pani z...
Z Lublina. Jestem z pochodzenia lublinianką. Kiedyś pisałam wspomnienia z dzieciństwa. Mieszkaliśmy na Rurach Wizytkowskich, dziś to są Czuby i osiedle Skarpa. Tam się wychowałam i przeżyłam całą wojnę. Bardzo malowniczy teren. Pola, wąwozy, pagórki, zieleń i płynąca w dole Bystrzyca, a w pobliżu kopalnia jasnego piasku. Wie pan, lubię wracać do tych czasów. Były trudne i wspomnienia są czasem przykre, ale dzieciństwo ma swoje prawa. Prawa do zabawy, śmiechu i beztroski.

W którym roku się Pani urodziła?
Niestety, w 1935 i już jestem taka mocno dojrzała. A tak mówiąc poważnie, to pamiętam wiele obrazków z wojny, ale miałam opowiadać o Świdniku!

Będę pytał o dzieciństwo, a do Świdnika za moment wrócimy.
Kochałam te moje Rury i dziecięce zabawy. Zimą szaleńcze zjazdy na sankach i ślizganie się po zamarzniętej Bystrzycy, a latem urządzanie z koleżankami domków na skarpach lessowych wąwozów. Zresztą, przez te zabawy znalazłam się w szpitalu, bo kilka razy spadłam na dno wąwozu. Jak ja z rozrzewnieniem wspominam te lata. Ale były też wstrząsające momenty. Blisko mojego domu Niemcy rozstrzelali trzydzieści osób. Ich zbiorowy grób był w tym samym miejscu. Tuż po wojnie jeńcy niemieccy wykopywali ciała. Widziałam rozpacz żon i rodzin, które miały rozpoznawać ciała. Dziś stoi tam pomnik straconych więźniów Zamku Lubelskiego. Doskonale pamiętam też Majdanek.

Mam nadzieję, że z zewnątrz?
No tak. Mieszkała u nas rodzina z Majdanka. Wypuścili ich, ale aby wrócić do swojej miejscowości, musieli najpierw dojść do siebie. To była rodzina z małym synkiem. Nawiasem mówiąc, bogatsi od nas sąsiedzi nie chcieli ich przyjąć, a mama była bardzo dobrym człowiekiem, przyjęła ich do naszych skromnych progów. Wieczorami z naszej okolicy widać było światła Majdanka, a kiedy wiatr wiał w naszą stronę, to czuć było swąd palonych ciał. Ta kobieta szła wtedy na skraj wąwozu i strasznie rozpaczała, bo jej córeczka tam umarła. W końcu ta rodzina wyjechała. Mama jeszcze jakiś czas utrzymywała z nimi kontakt, ale wszystko po czasie się urwało. Niestety, nawet nie pamiętam, jak się nazywali i skąd byli.

Mama tak wszystkim pomagała?
Oj, tak! Zawsze nad każdym się pochyliła. Tata z kolei, w latach sześćdziesiątych pracował jako społecznik w okręgu związków zawodowych metalowców. Bardzo angażował się w pracę i pomógł wielu osobom, a mama w domu. A w domu, wiadomo, dzieci, obowiązki. Było wtedy bardzo ciężko, więc musiała się mocno starać, żeby rodzina jakoś funkcjonowała. Umiała szyć i wymyślała dla nas najprzeróżniejsze, ładne rzeczy. A to palteczka obszywała jakimś futerkiem, a to robiła nam bielutkie czapeczki z włóczki. Latem szyła nam kolorowe sukieneczki. Jedną pamiętam doskonale. Czerwona jak mak, a do tego płócienny kapelusik z bukiecikiem kwiatuszków, zrobiony z jej przedwojennego kapelusza. Proszę zobaczyć zdjęcia z Ogrodu Saskiego. Jestem tam ze starszym bratem Romanem. Sukieneczka z kryską wyszywaną kwiatuszkami. Mama uwielbiała też śpiewać. Robiła to przy każdej okazji i nas też nauczyła śpiewu. Spisałam wszystkie jej piosenki i mam je do dzisiaj. Przy każdym spotkaniu rodzinnym, już jako dorośli, zawsze śpiewaliśmy. Dzięki temu swoje dzieci, Jacka i Anię, też nauczyłam śpiewu.

Rodzice pochodzili z Lublina?
Tak. Mama, Maria Kopeć, pochodziła z Lublina, choć jej tata, dziadek Ignacy Kopeć, zahaczył o Janowiec. Przez jakiś czas tam mieszkał.

Tylko zahaczył?
Był stolarzem i trochę go nosiło po świecie. Był trochę, jak to się mówi, rozrywkowy. W Janowcu się ożenił i moja mama jest z jego pierwszego małżeństwa. Proszę tylko nie pomyśleć, że tak zmieniał te żony. Babcia po prostu zmarła.

A tata?
Tata też z Lublina. Nazywał się Władysław Bogdański i pracował też w Fabryce Maszyn Rolniczych jako ślusarz. Jego rodzice też byli stąd. "Babcię" Józię znałam, a dziadek umarł bardzo młodo. "Babcia" wychowywała dwóch synów, Władysława i mojego ukochanego stryjcia Kazimierza, który był moim ojcem chrzestnym. Pracował jako maszynista na kolei. Ciężka to była praca, bo często jeździł w długie trasy. Pamiętam, że marzył o emeryturze. Był już bardzo zmęczony tą pracą. I wie pan co? Nie doczekał. Zmarł, kiedy miał 59 lat, a na emeryturę mógł pójść za rok.

Pewnie "stryjcio" zabierał chrześnicę w podróże koleją?
Nie pamiętam, ale mój syn marzył o tym, żeby się przejechać parowozem. Stryjcio mu obiecał i niestety jakoś tak do tego nie doszło. Bardzo kochałam tego mojego stryjcia. Był bardzo dobrym człowiekiem, a przez niego mam dwa imiona. Na chrzcie dostałam Irena, ale on był tak zakochany w imieniu Halina, że w domu nazywali mnie Halina. Jezus Maria! Ależ ja panu się rozgadałam! Rodzina mi tego nie daruje.

No dobrze. Halina jako osiemnastolatka, zaraz po szkole, przyjeżdża do Świdnika.
Skończyłam szkołę przy Kunickiego, bo tam mieszkaliśmy po wojnie, i poszłam do liceum technologiczno-chemicznego. No i zaraz po maturze, w sierpniu, dostałam nakaz pracy. Na szczęście do Świdnika. Miasto i zakład się rozwijały i wszystko bazowało na młodzieży. Najpierw dojeżdżałam do pracy z Lublina. Wie pan, po czym ludzie poznawali, że "Świdnik" wysiada z pociągu? Po cholewach. Kiedy padał deszcz, było tu takie błoto, że wszyscy byliśmy "zaznaczeni". Najpierw pracowałam w laboratorium chemicznym. Wykonywaliśmy analizy metali, z których były robione części do samolotów. Sprawdzaliśmy zgodność materiałów z atestem. Nie zapomnę, jak główny metalurg, przedwojenny inżynier, pan Fail zawsze powtarzał, że od solidności badań zależy życie pilotów.

Może pamięta Pani jakiś błąd w pracy?
Zdarzały się, ale nie na tyle poważne, żeby je pamiętać. Choć do tej pory pamiętam przykrą historię. W pewnym momencie zginęły z laboratorium platynowe tygle do pieców. Do tej pory nie wiadomo, kto był winny. Skończyło się przesłuchaniami i sprawą sądową. Nas nie podejrzewali, ale przesłuchanie musiało się odbyć. Nieprzyjemna sprawa. Zresztą, ja jako pierwsza odkryłam brak tych tygli. Byłam wtedy w ostatnich miesiącach ciąży i włóczyłam się po sądach. Kiedy dzisiaj się spotykamy z koleżankami z tamtego okresu, to wspominamy tę sprawę z tyglami.

Takie spotkania koleżanek z byłej pracy?
Niektóre już się "zabrały", ale te przyjaźnie z pierwszej pracy są najtrwalsze, a laboratorium to było specyficzne miejsce pracy. Mimo tego ustroju organizowałyśmy sobie wigilie i "jajeczko". Zawsze można było coś tam ugotować i nawet, swego czasu, robiłyśmy sery.

Zakład mleczarski w WSK?
Jakie te sery dobre nam wychodziły! Wywalczyłyśmy, żeby nam dostarczali zimne mleko. W wydziałach, gdzie były szkodliwe warunki, stały kadzie z mlekiem, tylko ciepłym. Jakie ono było niedobre. A nam przywozili zimne i dzięki temu mogliśmy robić sery. Wiele takich rzeczy się działo. Do Świdnika przybywali prawie sami młodzi ludzie, to i wygłupy się czasem zdarzały. Wszystko się dopiero rozwijało. Ludzie tu kończyli szkoły, a na drugie zmiany przysyłali po nas ciężarówkę z plandeką. W 1955 roku wzięłam ślub z Romanem Dzido. Też pracował w laboratorium i tam się poznaliśmy. Zaraz po tym przeprowadziliśmy się do Świdnika. Później przeniosłam się do związków zawodowych metalowców w WSK. Jak się tata dowiedział, że będę pracowała społecznie, to się przeraził, bo wiedział, jak taka praca wygląda. Wiele się wtedy robiło na rzecz ludzi. Pracowałam w komisji kobiet, a kobiet w zakładzie było ponad dwa tysiące. Sprawy osobiste, rodzinne, płace, wycieczki, imprezy, wigilie dla samotnych emerytów. Fundowaliśmy książeczki mieszkaniowe dla dzieci z domów dziecka i sierot czy półsierot z zakładu.

Teraz raczej zapomniano o emerytach?
Widzi pan, jak te losy dziwnie się układają. Tyle czasu i serca się poświęciło, a teraz nic. Nie narzekam, ale mam takie refleksje. W tamtym czasie wszystko prężnie działało. Przyzakładowy dom kultury, PTTK, ośrodki wypoczynkowe. Mieliśmy gdzie jeździć i wysyłać na wakacje dzieci. Byliśmy z tego dumni, bo tyle pracy, funduszy i energii w to włożyliśmy. A dziś? Nic już nie zostało. Wszystko przepadło. Nie chcę, żeby pan pomyślał, że hołduję PRL. Nie! Jestem od tego daleka, ale nie można wszystkiego przekreślać. Teraz jest tendencja do opisywania wszystkiego z tamtych czasów w czarnych barwach, negowania, rozliczania, mieszania z błotem. Tu przyjeżdżali ludzie z zapadłych wiosek, zdobywali wykształcenie, dostawali mieszkania. Pamiętam, jak strażniczka zakładowa zatrzymała moją koleżankę, bo znalazła u niej szczotkę do włosów. Nie wiedziała co to jest i myślała, że ona chce coś wynieść z zakładu. Do tego stopnia ludzie tu byli nieświadomi. Zdobyli tu wiele, zakładali rodziny i mieli pracę. Nie wiem, czy to prawda, ale mówiło się, że jesteśmy drudzy w Polsce pod względem liczby urodzin. Jak można to wszytko dziś przekreślać?!

Widzę jednak, że Pani jest pogodną osobą.
Jestem już dwadzieścia trzy lata na emeryturze. Dzieci powtarzały mi: - Mamo! Co ty będziesz robić bez pracy?! A okazuje się, że wcale mi jej nie brakowało i jestem szczęśliwa. Dbam na swój sposób o dzieci i wnuki, a oni o mnie. Przyjeżdżając wręcz pilnują, żebym czasem okien nie umyła, bo mi się coś stanie. Ha, ha. Powtarzam im: - Nie róbcie ze mnie kaleki! Chodzę na Uniwersytet Trzeciego Wieku na zajęcia z literatury, psychologii i plastyki. Już dziesięć lat tam uczęszczam. Wieczna studentka, można powiedzieć. Mam psa jamnika, wabi się Jimy. Kochany, ale niedobry, bo nie chce sam zostawać w domu i ciągle szczeka. Na szczęście mam cudowną sąsiadkę, która czasem bierze go do siebie, kiedy ja wychodzę. Mam trochę przyjaciół, choć wielu już odeszło. Mój mąż też odszedł w 2011 roku, a przeżyliśmy razem 56 lat. Długo. Prawda?

Długo! Mówiła Pani, że spisuje wspomnienia. Proszę jeszcze o kilka obrazków z dzieciństwa. Ulica Kunickiego, Rury Wizytkowskie...
Może Rury Wizytkowskie, bo z tego wojennego dzieciństwa utkwiło mi w głowie wiele obrazów, tych dobrych i tych złych. Zacznę od dobrych. Byliśmy, jako dzieci, pasjonatami wyścigów konnych.

Jak to?
Na Czubach był wspaniały tor wyścigowy, a Niemcy chyba kochali ten sport, bo w każdą sobotę i niedzielę organizowali gonitwy. Mieszkańcy zbierali się na jednym z pagórków i obserwowali. Nam dzieciom to nie wystarczało i znaleźliśmy lepszy sposób. Na teren wyścigów przedostawaliśmy się przez Bystrzycę. Zwinięte ubrania trzymaliśmy nad głowami i brodziliśmy przez rzekę w miejscu niewidocznym dla strażników. A później już mogliśmy się cieszyć i oglądać. Uwielbiałam patrzeć na lożę, gdzie siedziały eleganckie, strojne panie. Piękne kapelusze i suknie. Jak mi się to podobało! I ci dżokeje na koniach! Można było podejść blisko i pogłaskać konie. Widzi pan, wojna wojną, a dzieciństwo miało jednak swoje prawa.

Wspominała Pani, że były też ciężkie chwile.
Były. Pod koniec wojny o mały włos mój tata zostałby zastrzelony przez Niemców. Kiedy sobie to przypominam, to zawsze płaczę. W ścianach wąwozów mieszkańcy drążyli takie jakby schrony. W chwilach zagrożenia wszyscy się tam ukrywali. Nasza rodzina też. Mama wychodziła tylko czasami do domu, żeby coś nam ugotować czy wydoić kozę, bo mieliśmy kozę. Przez całą wojnę nas żywiła. Pod koniec wojny schowaliśmy się przed ewakuującymi się Niemcami. Tatuś wyszedł na chwilę z moją dwuletnią wówczas siostrą, aby zrobiła siusiu. Zauważyli ich Niemcy, którym się nie spodobały buty tatusia. Pomyśleli, że jest partyzantem. Tak się złożyło, że tylko jeden z nich miał broń, a drugi, bardzo nerwowy, kazał mu strzelać. Nie pomagało, kiedy my, wszystkie dzieci, było nas starszych troje, mama i babcia błagaliśmy ich o litość. Babcia klęknęła przed Niemcem i błagała. W pewnym momencie wybiegła ze schronu najmłodsza siostra Zosia i zawołała: - Boziu kochana! Oddaj mi mojego tatusia! Niemiec opuścił broń i kazał tacie wracać do schronu. Babcia powiedziała wtedy do Niemców: - Niech was Bóg prowadzi. Jeden z nich odpowiedział: - Niech nas Bóg prowadzi. Tatuś stał dosłownie skamieniały. Później się położył, a myśmy okryli go kocami i siedliśmy na nim. Tak chcieliśmy go ukryć.

To fakt. Wzruszające. Mogę jeszcze zapytać o to zdjęcie w ramce?
To Anna, mama mojego męża i jej siostra Tekla. Ciocia Tekla opiekowała się moją mała córką. Była bezdzietna i owdowiała bardzo młodo. Dzięki niej mogłam pójść do pracy, bo w tamtych czasach koleżanki, które chciały poświęcić rok dla dziecka, musiały się zwalniać. Ja miałam to szczęście, że była ciocia. Kochała moją Anię jak swoje dziecko. Śmiałam się, kiedy szły razem po mieście. Tekla jak prawdziwa kwoka, krzyczała skrzeczącym głosem: - Ty moje cudo świata!

Na koniec książki, bo wiem, że je Pani lubi.
Niedawno zastanawiam się właśnie na temat książek w moim życiu. Odegrały i nadal odgrywają ważną rolę. Przypomniałam sobie jedną z pierwszych książek. To była "Irusia" księdza Stanisława Pasław-skiego. Książka opowiadała o dziewczyn-ce z bogatego domu, która zachorowała i zmarła. Jak ja się tym wtedy wzruszyłam, jak przeżywałam! Jezus! Jak ja płakałam! Dlaczego o tym mówię? Ostatnio czytałam o Małgorzacie Kalicińskiej. Ona wspomi-nała, że mama też czytała jej tę książkę. Naprawdę ucieszyłam się, że ktoś ma podobne wspomnienia! Z tego wszystkiego chyba sprawdzę w bibliotece. Może znajdę "Irusię".

Podziel się wspomnieniem
ZapraszamyPaństwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem 81 44 62 800. Adres email: [email protected]


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski