Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Opowieści spod szewskiego stołu o ostatnich słowach siewcy

Marcin Jaszak
Julian i Michalina podczas pierwszych, wspólnych żniw
Julian i Michalina podczas pierwszych, wspólnych żniw Archiwum rodzinne Urbanów
Przez to, że Kazimierz Dolny rządzi się swoimi prawami, Małgorzata Urban musiała złamać tradycję swojej babci. Dziś wspomina warsztat Juliana, świętą Agatę w oknie i kółka na płytach taty.

Krosna, stare obrazy, sprzęty domowe sprzed lat, a mnie interesują te zdjęcia. Piękne!
To początek lat pięćdziesiątych. Mój tata Julian Wawrzycki i mama Michalina z domu Nowaczek, podczas pierwszych wspólnych żniw, niecały rok po ich ślubie. Mama miała wtedy jakieś siedemnaście lat, a tata chyba dwadzieścia cztery. Wzięli ślub w grudniu, a w sierpniu, podczas żniw, przyjechał z Warszawy jakiś fotograf. Rodzice opowiadali mi, że chodził, rozmawiał z nimi i nawet nie wiedzieli, kiedy robił im te zdjęcia. Później je przywiózł i było wielkie zaskoczenie.

Rok po ślubie i mama miała 17 lat?
To w tamtych czasach było normalne. Mama pochodziła z Okala, a tata z Męćmierza koło Kazimiera Dolnego. Mama skończyła szkołę w Kazimierzu, a babci nie było stać na dalsze jej kształcenie. Poza tym wtedy dwudziestolatka uchodziła za starą pannę. Proszę zobaczyć na tych fotografiach ich wzrok. Miłość w spojrzeniu. A to zdjęcia ślubne. Asparagus w sukience mamy, te fryzury i stroje. To były czasy... Dziś na te sprawy patrzy się inaczej.

Coś w tym jest, ale skąd w Pani domu tyle starych sprzętów i prawie skansen w tym pomieszczeniu?
Nasze gospodarstwo to część "Ekomuzeum Lubelszczyzny", do którego należy ponad trzydzieści gospodarstw z regionu, promujących tradycje naszych ojców. U nas w "Siedlisku Małgorzaty" można na przykład nauczyć się tkać na krosnach, samodzielnie wykonać palmę wielkanocną, czy dowiedzieć się, jak odpowiednio suszyć zioła i kwiaty, aby wykonać z nich bukiety. A zdjęcia moich i męża rodziców? Chcieliśmy, aby w ten sposób byli obecni.

Skoro tak, to proszę o kilka wspomnień o rodzicach. Może na początek coś o tych palmach wielkanocnych, bo wspominała Pani, że to rodzinna tradycja.
Babcia Julia Nowaczek robiła, mama robiła i ja też je robię. Babcia i mama robiły palmy tylko na Niedzielę Palmową i tylko wtedy się je sprzedawało. Babcia robiła je dzień przed, mama z czasem zaczęła robić tydzień przed Niedzielą Palmową, a my zaczynamy je tworzyć już nawet dwa miesiące przed.

Czyli złamała Pani tradycję?
(śmiech) Złamałam, bo dzisiejszy Kazimierz rządzi się swoimi prawami. Turystów jest bardzo dużo i palmy sprzedaje się dużo wcześniej. W czasach mojej babci to byłaby obraza tradycji, a my zaczynamy już właściwie w październiku od suszenia ziół i ich przygotowania.

Długo się robi taką palmę?
To zależy. Na te proste i małe wystarczy pięć minut, a te większe, bardziej złożone, ze zbożem, około godziny. Czyli przez dzień zrobi się pięć czy sześć palm. Wszystko zależy od wzoru i materiałów, z których są robione.

Zdjęcia rodziców Pani męża też tu wiszą, to może i on pomaga w tym warsztacie.
Zdziwi się pan, ale tak. Ryszard pomaga jak może. Podszykowuje materiały, wypełnia, ozdabia moje palmy kwiatuszkami i sam robi te mniej złożone. Pochodzi spod Lubartowa, a tam swego czasu było zagłębie palmowe. W jego domu robiło się tego bardzo dużo, więc na pewno coś zapamiętał. Dzięki temu łączymy tradycję ze współczesnością, bo palmy też kierują się modą.

Moda w czymś, co jest tradycją?
A tak. Od jakichś trzech lat jest moda na palmy zielone, te z bukszpanem. Coraz mniejsze zainteresowanie jest tymi ze zbożami. Poza tym nie ma już dziś tych kolorowych, mocno farbowanych palm. Tych intensywnych kolorów. Ewentualnie wybielane lub zasuszane na zielono.

Babcia Julia uczyła Panią, jak robić palmy?
Babcia nie, jej palmy widziałam już gotowe, a uczyła mnie mama. A babcia? Urodziła się w 1918 roku. Pamiętam ją już jako wiekową, ale bardzo energiczną i żywotną staruszkę. Wcześnie owdowiała i sama wychowywała sześcioro dzieci, więc przez całe życie ciężko pracowała na roli. Mieszkała później u nas i pamiętam, że była bardzo pogodna i chętna, aby wszystkim pomagać. Nie uczyła mnie, ale opowiadała jak robiło się palmy. Kiedyś były, tak zwane, palmy surowe, czyli zielone. Bazia, borówka i bagno. Kwiatuszków raczej się nie dokładało. No chyba, że przylaszczka z lasu i może jakieś kwiatki, które rosły w domu na parapecie. A wtedy okna były pełne kwiatów. Za czasów mojej mamy już dodawało się garstkę suszonych ziół. Zostawiała je jesienią na palmy. Jak jej myszy tego nie zjadły, to dodawała do palm.

Bagno rośnie tu w okolicy?
Nie. To kolejna tradycja. Dziadkowie jeździli po bagno jakieś trzydzieści kilometrów stąd, aż do Chodla. Siadało się na wóz i przywoziło po pęczku dla całej wsi. Do palmy i do szafy. Za moich czasów już się nie jeździło, bo bagno jest pod ochroną, ale pamiętam jak tata jeszcze rowerem jeździł na takie wyprawy.

To bagno coś dawało w szafie?
Czy ja wiem? Na pewno śmieciło, więc co chwila trzeba było zamiatać dno szafy. Poza tym kiedyś często wietrzyło się szafy. Zresztą było mniej ubrań. Jedna trzydrzwiowa szafa wystarczała dla całej rodziny, a dziś lepiej nie wspominać... Nie było takich zagraconych mieszkań, jak dziś. Stare rzeczy, kiedy już nie nadawały się do chodzenia, wykorzystywało się na chodniczki. Mam nawet jeszcze chodniczki po mojej mamie. Właśnie pan na nich stoi.

A właśnie. Chodniczki i krosna. To też tradycja rodzinna?
Nie. To już nasza pasja. Najpierw kupiliśmy jedno krosno i postawiliśmy w pokoju na górze, ale podczas robienia niemiłosiernie się kurzyło. Później przenieśliśmy je do tego pomieszczenia, gdzie mamy muzeum i już spokojnie można było tkać. Po czasie kupiliśmy drugie krosno, bo mąż przychodził i patrzył jak pracuję. Teraz robimy to wspólnie. Razem siadamy przy krosnach i tkamy. Ciągle przy tym rozmawiamy, bo zdziwi się pan, ale wciąż mamy wspólne tematy i robimy tak, aby spędzać czas ze sobą. Lubimy każdą wspólną chwilę, a jesteśmy już dwadzieścia pięć lat razem.

Dziwne. Każdy normalny mąż znalazłby tysiące zajęć, aby tylko się gdzieś wyrwać.
(śmiech) Ale nie Ryszard. Nie chcę zapeszyć, ale nawet nie kłóciliśmy się przez ten czas. Być może dlatego, że mąż był tak wychowany. Pochodzi z wielodzietnej rodziny, gdzie tata był dwadzieścia lat starszy od mamy. Jego rodzice Jan i Janina wychowali dzieci w jakimś szacunku do drugiego człowieka. Nie używało się tam wulgarnych słów, a dzieci miały do rodziców szacunek. Było ich tam siedmioro dzieci i wszystkie zostały wychowane na bardzo porządnych ludzi. Zresztą teściowa jeszcze żyje.

Mąż oprócz pracy, tylko przy tym krośnie z Panią siedzi?
Nie. Mamy jeszcze pszczoły, którymi się zajmuje. Poza tym całą gospodarkę. Siejemy co roku zboża i kwiaty na palmy.

Kolorowe i pachnące pole.
Oj, tak. A później mamy kolorowy i pachnący strych, bo wszystko się tam suszy.

A może pszczoły są rodzinną tradycją?
Tak. Tata był szewcem, pszczelarzem i rolnikiem, poza tym jeszcze pracował poza domem. Miał trzydzieści dwa ule. O tu na zdjęciu trzyma w ręku cały rój pszczół. Dziś mamy tylko trzy ule, ale chcemy z czasem powiększyć pasiekę. Większość
narzędzi szewskich i pszczelarskich mamy po tacie zachowane. Poza tym był stolarzem samoukiem. Wszystkie ule zrobił sam.

Te oficerki to taty?
Tak. Doskonale zachowane, bo w nich nie chodził. Jedynie po domu, aby rozchodzić. Teraz stoją tu w prawidłach, aby się nie zniszczyły. Ale mam też jego półbuty, w których chodził. Proszę zobaczyć jakie ciężkie i stabilne. Nie do zdarcia. Wszystko wykonane ręcznie, ze skóry i bez żadnego gwoździa. A tu narzędzia taty - specjalny szewski stołek z siedziskiem ze skóry.

Pewnie wszystkim swoim dzieciom robił buty?
Było nas troje - siostra Teresa i brat Zdzisław. Teresa była najstarsza i już nie żyje. Oj, broniliśmy się od tych butów jak tylko mogliśmy! Były ciężkie, a co najważniejsze nie do zdarcia, więc trzeba było chodzić w nich kilka lat. Zawsze szukaliśmy pretekstu, aby mieć nawet byle jakie buty, ale ze sklepu. Próbowaliśmy je niszczyć, ale się nie udawało. Tak samo było ze skórzaną teczką do szkoły. Miał ją brat, a później ja. Ona była nie do zdarcia. Jeździło się na niej w zimie z górki, a i tak się nie zniszczyła. To było okropne. Później trafiła do warsztatu taty i były w niej narzędzia i też się nie zniszczyła.

Pamięta Pani tatę w warsztacie?
Pamiętam. Często przychodzili sąsiedzi, aby naprawić zaprzęgi. Tak się u nas nazywało chomąta i całą uprząż konia. Przynosili późno wieczorem po pracach polowych, aby na rano zaprzęg był gotowy. Czasami sąsiedzi przynosili swoje roboty i sami coś tam sobie dłubali, kiedy tata naprawiał.

Oczywiście nie obyło się wtedy bez rozmów i opowieści.
Oj, tak. Te utkwiły mi w pamięci. Nie interesowała mnie historia, ale takie opowieści czy zabobony jak najbardziej. Warto było tego słuchać, chociażby po to, aby dziś przekazać dzieciom i wnukom. Choć, wiadomo, wtedy się o tym nie myślało. Siedziałam pod stołem i słuchałam historii o duchach czy innych zabobonach. Na przykład, kiedy gospodarz wybierał się na drugi dzień siać proso, to wszyscy mu przypominali. Pamiętaj, kiedy wsiądziesz na wóz i powiesz wio, to mają być twoje ostatnie słowa.

Jak to ostatnie słowa?
Podczas podróży na pole i siewu musiał milczeć, nawet jak sąsiad przechodził i pozdrowił, to i tak trzeba było milczeć. Można było odezwać się dopiero, kiedy wrócił na swoje podwórko. Tłumaczyli to w ten sposób, że jeśli będzie milczał, to wróble i inne ptaki nie dowiedzą się, gdzie siał i dzięki temu nie wyjedzą tego ziarna.

Mądre te kazimierskie wróble.
Nie wiem czy to prawda i czy gospodarze tak robili, ale słuchałam z ciekawością. Uwielbiałam też patrzeć, jak robili czerwone pompony dla koni. Czerwony pompon, to był znak ostrzegawczy dla przechodniów, że koń może być groźny, może kopnąć czy ugryźć, więc nie można do niego podchodzić. Kiedy ktoś nie uszanował znaku, to gospodarz nie odpowiadał za konia. W końcu zawiesił przecież ostrzeżenie.

Zapytam jeszcze o palmy i tradycje z nimi związane.
W Niedzielę Palmową przychodziło się do domu z poświęconą palmą i każdy musiał zjeść jedną bazię, aby przez cały rok być zdrowym. Później najstarszy święcił tą palmą wszystkich domowników. Szedł na podwórko i święcił obejście oraz zwierzęta. Przez cały rok ta palemka uczestniczyła w życiu rodziny. Święciło się krowę, kiedy pierwszy raz w maju wyprowadzało się ją na pastwisko, aby szczęśliwie wracała do domu. Palmę odkładało się w honorowe miejsce za obrazem. Zresztą tam zazwyczaj chowało się wszelkie wartościowe rzeczy. Pieniądze, dokumenty.

Ułatwienie dla złodziei.
Z jednej strony tak, a z drugiej niektórzy bali się, że jak sięgną za obraz, to im ręka uschnie. Z tą palmą chodziło się też podczas pierwszego siewu, aby wyświęcić pole i siane zboże, a podczas burzy stawiało się ją w oknie razem z obrazem świętej Agaty. To miało strzec przed nieszczęściem. W ten sposób palemka odgrywała ważną rolę w życiu każdego domu.

Ma tu Pani tyle starych sprzętów. Wiekowe radio. To pamiątka rodzinna?
Po rodzicach. Radio z adapterem. Kiedyś było w domu dużo płyt, ale pewnego razu rodzice poszli do sąsiadów na wesele i nas nie zabrali. Brat ze złości dał mi gwoździk i powiedział, abym rysowała na tych płytach kółeczka. Siedziałam, więc i rysowałam. Cóż to się działo, kiedy rodzice wrócili! Oczywiście klęczeliśmy za karę w kącie, a tata długo się za to gniewał. Nigdy nas nie bił, ale jakieś kary zawsze były.

Kołyska. To z Pani dzieciństwa?
O! Ta kołyska zatoczyła krąg. Osoba, dla której była zrobiona, jeśli jeszcze żyje, to ma jakieś dziewięćdziesiąt lat. Można powiedzieć, że kołyska jest jeszcze z czasów mojej babci. Dostałam ją od wujka, tam wszystkie jego dzieci się w niej wychowały. Mój syn Marian się w niej bujał, a kiedy podrósł, to się nią bawił. Bujał się, aż kołyska się przewracała i go przykrywała. Kiedy syn dorósł, to przekazałam kołyskę dalej. A teraz znów ta kołyska do mnie wróciła i bawi się nią moja wnuczka Michalina. Nie wychowywała się w niej, ale może dzieci mojej córki Joli kiedyś będą w niej spokojnie zasypiały.

Wrócę jeszcze do tych starych sprzętów. Nie wszystkie to pamiątki rodzinne.
Co ciekawe i bardzo miłe, ludzie po prostu je przynoszą. Niedawno dostałam starą maszynę do szycia i o dziwo jej używam. Tu makatki od sąsiadek, tam podarowana przez kogoś szafa. Żelazka na duszę. Tam komódka też podarowana. Osoby, które nam przynoszą te sprzęty, ufają, że przydadzą się jeszcze komuś, że dzięki temu ktoś się czegoś nauczy. Nie mogę tu też pominąć wszystkich osób, które pomogły mi w stworzeniu tego miejsca. Proszę jeszcze zobaczyć. Stara ławeczka sprzed domu. Przyniosła mi to sąsiadka i powiedziała: - Masz dziecko. Ty to jeszcze wykorzystasz, a mnie to już niepotrzebne. To wzruszające.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski