Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

70 lat UMCS: Mam przyjemną starość… wspomnienia absolwenta UMCS

Anna Guzowska
Jan Szysz z dyplomem ukończenia UMCS w 1953 roku
Jan Szysz z dyplomem ukończenia UMCS w 1953 roku Anna Guzowska
Dyplomy Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w czasie 70 lat jego istnienia odebrało ponad 211 tys. absolwentów.

Do dziś jest on największym Uniwersytetem we wschodniej Polsce i kształci w tym regionie najliczniejszą grupę studentów, którzy po skończeniu edukacji, jako absolwenci, ruszają w dalszą drogę życia bogatsi o nowe doświadczenia i wiedzę. Pierwsze roczniki absolwentów UMCS uzyskały dyplomy w powojennej rzeczywistości, pod koniec lat czterdziestych XX w. Tekst ten nie będzie jednak dotyczył historii Uczelni, bo o niej wiele już napisano, również przy okazji obchodzonego właśnie jubileuszu.

Uniwersytet tworzą ludzie – pracownicy, studenci oraz absolwenci, którzy nawet wiele lat po opuszczeniu jego murów wracają, by podejmować kolejne studia, kształcić się na kursach lub po prostu odwiedzić dawne miejsca, spotkać osoby, które miały wpływ na ich życiowe wybory, pracę, przyjaźnie. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom i potrzebom tej właśnie grupy, Uczelnia uruchomiła jako pierwsza szkoła wyższa w Lublinie Program Absolwent UMCS. Ma on na celu integrować środowisko absolwentów, stwarzać okazje do ich wzajemnych spotkań, wymiany doświadczeń, ale również umożliwia korzystanie z przywilejów i ofert im dedykowanych. Inicjatywa rozwija się intensywnie, w ciągu niespełna czterech miesięcy od uruchomienia Programu formularze rejestracyjne na stronie internetowej Uczelni wypełniło blisko 3500 absolwentów. Wśród nich Pan Jan Szysz, urodzony w 1928 roku, absolwent Wydziału Rolnego UMCS, który dyplom ukończenia studiów o numerze 400 odebrał w 1953 roku. Z okazji 70-lecia Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej udało się nam nakłonić Pana Jana do wspomnień, jako jedną z najstarszych osób, które przystąpiły do Programu Absolwent UMCS. Dziś przyznaje, że studia ukształtowały go jako człowieka. Jest pogodnym, starszym panem, który uśmiecha się, opowiadając o dawnych latach, dobrych chwilach, ale i troskach, które towarzyszyły studiowaniu w powojennym Lublinie.

Mam przyjemną starość… wspomnienia absolwenta UMCS

W czasach, w których podejmował Pan studia, sytuacja społeczno-gospodarcza nie sprzyjała takim decyzjom, w każdym razie zdobywanie wykształcenia w szkołach wyższych nie było tak powszechne jak dziś. Jakie są początki Pana lubelskiej historii uniwersyteckiej?
Jak na tamte czasy moi rodzice mieli spore gospodarstwo koło Urszulina. Miałem wiele zainteresowań, bardzo lubiłem czytać. Byłem mocno związany z wsią, która była mi niezwykle bliska. W 1944 roku rodzice ulokowali mnie w szkole średniej we Włodawie, potem przeniosłem się do szkoły Vetterów w Lublinie, w której zdałem maturę w 1949 roku. Po jej ukończeniu dalej chciałem się uczyć. Wybór pomiędzy wydziałami Weterynaryjnym i Rolnym ostatecznie rozstrzygnął się na korzyść tego drugiego.

Tak trafiłem na studia inżynierskie na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej, które trwały trzy i pół roku. Egzamin wstępny na UMCS pisałem w Collegium Maius przy ulicy Lubartowskiej. Prof. Gabriel Brzęk witał nas w murach uczelni na początku września 1949 roku. Część studentów została przyjęta na nasz rok po tzw. kursie zerowym. Wtedy tak można było się dostać na studia - bezpośrednio poszkole powszechnej osoby te uczęszczały na dwuletni kurs przygotowawczy, który odbywał się już na uniwersytecie. Po tym okresie nauki stawały się pełnoprawnymi studentami. Wracając do prof. Brzęka, pierwszego, którego spotkałem na uczelni - potem miałem z nim egzamin. Zapamiętałem go, bo profesor traktował egzamin jak akt państwowy, wymagał od nas dobrych manier. Był elegantem i wymagał również od nas odpowiedniego stroju. Profesor jest pochowany nacmentarzu przy ulicy Lipowej, czasem odwiedzam jego grób.

Jak w tamtych czasach wyglądała obrona dyplomu? Co pamięta Pan z tego okresu?
Dyplom robiłem u prof. Laury Kaufman, wspaniałej osoby. Egzaminy inżynierskie zdałem jako jeden z pierwszych z mojego roku, w lutym 1953. Podczas szóstego semestru byłem napraktykach w Państwowym Gospodarstwie Rolnym (PGR), dopiero później były egzaminy dyplomowe. Prof. Laura Kaufman i jej postawa wywarły duży wpływ na moje życie. Prowadziła "Ogólną hodowlę zwierząt", a ponieważ wtedy w Polsce był największy stalinizm, w ramach tego przedmiotu musieliśmy obowiązkowo mówić o "nowej biologii radzieckiej", która polegała na uznaniu genetyki klasycznej za kapitalistyczną i zastąpieniu jej twierdzeniami, że genetyka nie ma w ogóle wpływu na osobniki, tylko ich żywienie i środowisko. W takiej sytuacji pani profesor pięknie wybrnęła z tej sytuacji i z klasą: prowadziła wykłady z genetyki formalnej jak należy, nie ugięła się pod presją, miała swoje zasady. Nie uległa tym komunistycznym tendencjom w nauce. Na koniec cyklu wykładów powiedziała nam tylko, że znamy genetykę z różnych stron, o tej nowej biologii radzieckiej tylko wspomniała i spuentowała, że wybór tego, co słuszne, pozostawia nam.

Czy wie Pan o tym, że tuż obok budynku Wydziału Humanistycznego UMCS rośnie szpaler drzew poświęconych pamięci profesorów sprzed lat. Jest tam również lipa nazwana "Laura" i poświęcona prof. Laurze Kaufman, o czym informuje ustawiona przy niej tabliczka. Skoro przeszliśmy dowspomnień dotyczących Pana wykładowców, których z nich, poza prof. Kaufman, wspomina Pan najczęściej i dlaczego?
Zapamiętałem prof. Witolda Sławińskiego, który prowadził bardzo ciekawe wykłady z botaniki. Frekwencja na nich była bardzo wysoka. Nauczył nas tego, że pomimo trudów i problemów, życie trzeba brać na wesoło. Ten profesor był dowcipny i otwarty, ubarwiał wykłady anegdotami.

Był również prof. Henryk Malarski, który uczył nas o żywieniu zwierząt. Rzeczy najtrudniejsze, wzory chemiczne umiał wyjaśnić tak, że wszyscy je rozumieli.

Jak wtedy postrzegał Pan grono profesorów, z którymi zetknął się Pan podczas studiów na UMCS?
To byli najlepsi profesorowie, osoby wysokiej klasy, szacunek wobec nich był niesamowity. Profesor był wzorem.

Jak wspomina Pan życie studenckie przełomu lat 40. i 50.?
Nie było wtedy żadnych dyskotek, ale były tak zwane potańcówki, które odbywały się w akademiku żeńskim na ulicy Leszczyńskiego, gdzie była też stołówka. Przekrój studentów był rozmaity, o różnych zapatrywaniach politycznych, poglądach, działali oni w wielu organizacjach, często o przeciwnym nastawieniu. Jakoś się jednak wszyscy dogadywaliśmy. Na zabawach tańczyło się tango, walczyka, a z Zachodu przyszło boogie-woogie. Wśród studentów byli także bikiniarze, którzy nosili długie włosy, wąskie spodnie, buty na słoninie. Większość kolegów z tamtych potańcówek już nie żyje… Życie studenckie zdominowane było przez utworzony w 1948 roku Związek Młodzieży Polskiej, który miał nas wychowywać w "odpowiednim duchu".

Na zebraniach poruszane były takie kwestie, jak na przykład moralność socjalistyczna. To był dziwoląg, ale tak to wyglądało wtedy, takie bywały dyskusje. ZMP wpływał nanas, abyśmy uczestniczyli w pochodach pierwszomajowych, ale sama uczelnia nie pamiętam, by na nas naciskała. Na pierwszym roku mieszkaliśmy po ośmiu w jednym pokoju na łóżkach piętrowych w barakach w okolicach ulic Sowińskiego i Weteranów. Uczelnia dawała nam przydział. Warunki były wojskowe. Potem sami budowaliśmy akademiki.

No właśnie, pomoc przy ich budowie to część prac społecznych, które studenci wykonywali. Jak dziś wspomina Pan i ocenia ten rodzaj studenckiej, obowiązkowej wtedy, aktywności?
Prace społeczne były ważne w naszym studenckim życiu. Po pierwszym roku studiów, kiedy byłem na wsi u rodziców, otrzymałem pismo z ZMP, że mam przyjechać do Lublina, bo trzeba budować akademiki. Więc pojechałem, taka była wtedy mentalność. To była norma - zrobić coś dla uczelni, dla Polski. Musiałem przyjechać, podobnie jak inni koledzy, na budowę akademików "A" i "B" przy ulicy Langiewicza, jeśli chciałem potem w nich mieszkać… Osobiście zalewałem filary - opowiadam to dziś wnukom. Już w październiku 1950 r. część pokoi była gotowa w domu studenckim "A". Były tam sanitariaty, kuchenki, lepsze warunki niż w barakach, ale nadal mieszkaliśmy po 8 osób w jednym pokoju. Było ciasno, więc uczyliśmy się pod topolą przy ulicy Weteranów, może ona tam jeszcze rośnie?

Jakim człowiekiem jest Pan dziś? Jan Szysz - absolwent Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej po 60 latach od ukończenia studiów?
Życie mnie doświadczyło, były różne chwile, dobre, ale i przykre. Dużo podróżuję, najczęściej na pielgrzymki. W pracy zawodowej cieszyłem się dobrą opinią, robiłem w życiu to, co naprawdę lubiłem. Moja praca magisterska dotyczyła pszczół i do dziś się nimi zajmuję, mam ule. To moje całe zamiłowanie do rolnictwa. Studia ukształtowały mnie jako człowieka.

Mam wokół siebie życzliwych ludzi, rodzinę, przyjaciół, sąsiadów. Tak się składa, że moja córka i zięć też są absolwentami UMCS, a wnuki, gdy dowiedziały się, że swoją "Kartę absolwenta UMCS" będę odbierał u rektora uczelni, powiedziały, że też chcą tu studiować. Kartę mam zawsze przy sobie, korzystam z niej, nawet płaciłem nią w sklepie!
Mam przyjemną starość, taka jest prawda…

Rozmawiała Anna Guzowska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski