Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Zbigniew Sak uznany kapitan żeglugi wielkiej (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Zbigniew Sak uznany kapitan żeglugi wielkiej
Zbigniew Sak uznany kapitan żeglugi wielkiej Archiwum rodzinne
Swoje najmłodsze lata spędził w Lublinie. Los i kolejne "wpadki" sprawiły, że został kapitanem żeglugi wielkiej. Zbigniew Sak wspomina zatargi z UB, zmiany, jakie wprowadził jego ojciec oraz bombę na promie.

"Z Lublina na oceany" to tytuł Pana wspomnień. Wskazuje on , że Lublin odegrał ważną rolę w Pana życiu.
Tu się urodziłem i spędziłem dzieciństwo. Mam w życiu trzy najważniejsze miasta: Lublin, Gdynia i Szczecin. Mam nadzieję, że niedługo uda mi się wydać te wspomnienia i wtedy chciałbym, żeby "chrzciny" książki odbyły się w tych trzech miastach. Mam jednak na początek prośbę. Mój zawód jest specyficzny i wszyscy w większości mówiliśmy sobie po imieniu. Możemy pozwolić sobie na taki zabieg? To ułatwiłoby nam rozmowę.

Czuję się trochę niezręcznie, chociażby ze względu na szacunek dla Pana dorobku, ale jeśli proponujesz, to przystaję. Czytałem kilka z tych opowiadań i muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. Naprawdę mnie wciągnęły i nie jest to z mojej strony kurtuazja.
Dziękuję, ale zaraz zagłaszczesz kolegę. Słuchaj, czy doszedł do ciebie ten mail ze zdjęciem z Lublina? Taki gnojek idzie z trzema dorosłymi osobami.

To, co odebrałem, to kolorowe zdjęcie dwóch panów i kobiety w domu przy schodach.
Ach, to ja z córką Bogusią i bratem Andrzejem, który próbował być marynarzem. Co prawda gówno z tego wyszło, ale próbował... Miał być za stewarda, później został ochmistrzem i jego kariera się skończyła, bo stanowisko ochmistrza wynikało po części z naleciałości socjalizmu. Tak, żeby jeden drugiemu patrzył na ręce. No i w końcu zostało zniesione. Ochmistrz okazał się zupełnie zbędny.

Te naleciałości, a może lepiej realny socjalizm, dopadł Cię w szkole morskiej.
To fakt, próbowali nas zmieniać i robić jakieś akcje. Tak naprawdę było. Nas, młodych chłopców, wysyłali, żebyśmy agitowali na mieście. Na pierwszym roku zapisali nas do Związku Młodzieży Polskiej i wmawiali, że powinniśmy poddawać się samokrytyce. Kiedyś w dniu wymiany pieniędzy wysłali nas, przebranych za robotników stoczniowych, abyśmy wmieszali się w tłum i mówili, że spotkało nas... obywateli niebywałe szczęście. Spotkałem wtedy znajomą panią lodziarkę. Jak ja się wtedy wstydziłem! Ale poza tymi, że tak powiem głupotami pod hasłem socjalizmu, w szkole panowała nieprawdopodobnie dobra atmosfera. Każdy z wykładowców był wzorem do naśladowania, z wyjątkiem jednego, ale wszędzie musi być jakaś czarna owca. Dyrektorem szkoły był kapitan Konstanty Maciejewicz. To był dopiero wzór dla nas wszystkich! Legenda dla każdego z nas. Był absolwentem elitarnego Korpusu Morskiego w Sankt Petersburgu, oficerem na krążownikach "Ruryk" i "Aurora" i dowódcą łodzi podwodnej AG-15 w czasie pierwszej wojny światowej. Dzięki takim ludziom nauczyliśmy się odpowiedzialności, prawdomówności, szacunku zarówno dla przełożonych, jak i podwładnych, a przede wszystkim dumy z bandery. Można powiedzieć, że to było takie morskie Sevres. To aspekty, które złożyły się na etos marynarza. Uważaliśmy, że bez tego etosu można być co najwyżej wyrobnikiem morskim. Marynarzem nie!

Zanim zaczniemy morskie opowieści, przenieśmy się do Lublina. Znalazłem, wśród przysłanych zdjęć, fotografię małego szkraba z wielką wstążką na szyi, stojącego na krześle.
Ha! To ja, jeszcze jako może czteroletni gnojek. Nie cierpiałem tej muszki, bo wydawało mi się, że takie wstążeczki to można psom wiązać, a nie mnie, ale moje ciocie miały na ten temat inne zdanie.

Ciocie?
Urodziłem się w 1931 roku, a moja mama zmarła, kiedy miałem 2 lata. Wtedy zaopiekowały się mną siostry mamy, które mieszkały w Lublinie. Tata, miał na imię Józef, był oficerem w wojsku w Lublinie i tu poznał mamę Stanisławę. Pochodził z miejscowości Dawidy. Na początku skończył gimnazjum realne w Łukowie i później poszedł do szkoły wojskowej. Został oficerem i trafił do Lublina. Wojsko, to zresztą tradycja rodzinna. Dwaj bracia taty też byli żołnierzami. Starszy Franciszek był kapitanem, a po wojnie pułkownikiem, dopóki go nie relegowali z wojska. Młodszy Stefan skończył Szkołę Marynarki Wojennej. Jeden z synów został na gospodarce. Dziadkowie mieli jeszcze córki, więc łącznie z lubelską rodziną, wujków i ciotek miałem "od metra".

Mama umiera i...
Wychowują mnie ciotki, tata oczywiście też. Do tego wspaniali dziadkowie od strony mamy. Apolonia i Wawrzyniec Wierzbiccy. Cała rodzina mieszkała przy ulicy Narutowicza 14, a dziadek pracował jako maszynista gdzieś pod Lublinem. Tu właśnie spędzałem większość roku, a podczas lata jeździłem do dziadków i ciotek koło Łukowa. Co do mojej mamy, to boleję do dziś, że nie zachowały się prawie jej zdjęcia.

W pewnym momencie ciotki postanawiają, że wykształcą Zbyszka na marynarza.
To nie za sprawą ciotek. Tata zwolnił się z wojska i zaczął pracę w tartaku w Zawadówce koło Chełma. Tam właśnie się przenosimy, choć ciotki planowały, że poślą mnie do gimnazjum w Lublinie. Zacząłem jednak naukę w Chełmie w liceum Czarnieckiego. Skończyłem dwie klasy gimnazjum i ojciec dostał propozycję pracy w Szczecinku. Tak, na początek we dwóch, wylądowaliśmy w 1946 roku w Szczecinku. Po trzech dniach ojca aresztowali i zostałem sam.

Za co?
Za przynależność podczas wojny do AK. Dla mnie to była trauma. Zostałem nagle w obcym mieście bez szans i środków do życia. Miałem tylko wykupione na miesiąc obiady w stołówce Dyrekcji Lasów Państwowych. Na szczęście zjawiły się jakieś panie z biura ojca i mi pomogły. Zaproponowały, żebym mówił na nie ciocie i powiedziały, że przyjdą następnego dnia, a ja do tego czasu mam się zastanowić, co chcę robić. One przedstawią swój plan, a ja swój.

Ułożyłeś jakiś plan?
A skąd! One miały z góry już gotowy. Wiedziały, że w Wałczu jest internat związku zawodowego leśników i mogę tam pojechać i się uczyć. Pojechałem więc i zacząłem tam naukę w gimnazjum. W międzyczasie "ciocie" zawiadomiły mnie, że tata siedzi na Zamku w Lublinie. Zwolnili go po kilku miesiącach i w styczniu przyjechał do Szczecinka. Zresztą od razu został wezwany do szkoły, bo miałem niezłą wpadkę. Nauczyciel geografii zadał nam wypracowanie na temat ziem odzyskanych. Napisałem oczywiście, że bardzo się cieszę, że do Polski włączono Szczecinek, Wałcz, Szczecin, Wrocław i tak dalej. Ale zapytałem na koniec, co się stało ze Lwowem i Wilnem. Dodałem jeszcze, że to wszystko przez podłego Stalina.

Czyżbyś załatwił tacie kolejny pobyt w więzieniu?
Na szczęście nie. Nauczyciel postawił ultimatum. Tata zabiera mnie z tej szkoły, albo zeszyt trafia do UB. Pamiętam, jak tata przy nauczycielu spalił ten zeszyt. W ten sposób trafiłem z powrotem do Szczecinka. Tam kończyłem trzecią klasę gimnazjum.
Zresztą tam miałem dwie nieprawdopodobne wpadki.

Po tej już chyba żadna nie będzie tak poważna.
Pierwsza może nie, ale druga, bo ja taki grzeczny to nie byłem. Mieliśmy w klasie koleżankę. Taka elegancka i bardzo ładna dziewczyna, tylko nosiła się bardzo dumnie, bo jej rodzice byli bogaci. Wystarałem się więc o prezerwatywy u znajomego aptekarza. Włożyliśmy jej to do kieszeni płaszcza. Kiedy się ubierała, to wszystko jej wyleciało przy całej klasie. Zaznaczam, że uczciwie to opisałem w swojej książce. Na drugi dzień była straszna awantura. Wykryto dwóch z trzech sprawców, w tym mnie. Tata nie dowiedział się, ale od cioci dostałem niezłą reprymendę. Przyszła do szkoły i zażegnała całą sprawę. Później przeprosiłem tę koleżankę z kwiatami przy całej klasie i jakoś sprawa ucichła.

Przycichła, ale wybuchła druga?
W Szczecinku były dwie drużyny piłkarskie. Jedna sponsorowana przez dyrekcję lasów państwowych, druga drużyna milicji. Byłem na ich meczu, a ponieważ obok siedzieli koledzy i moja sympatia, to oczywiście gardłowałem na tych milicjantów, żeby lepiej wskakiwali w kamasze i szli na ulice, bo grać to oni nie umieją. Przede mną siedział facet, który zwrócił mi uwagę, żebym tak nie krzyczał. Co zrobiłem? Poprosiłem, żeby powiedział to swojej babci, a nie mnie i wywiązała się pyskówka. W końcu pan stulił uszy po sobie i dalej mogłem krzyczeć. Nagle zobaczyliśmy, że idzie dyrektor naszej szkoły. Oczywiście krzyknąłem, że idzie ślepy dyro, bo tak go nazywaliśmy. Facet przede mną odwrócił się i posłał mi szyderczy uśmieszek. Wtedy poczułem, że coś nieźle śmierdzi... delikatnie skinął ręką na dyrektora, ten przyszedł, wymienili kilka zdań i widać było, że coś się kroi. Na drugi dzień idę do szkoły, a przy drzwiach stoi dyrektor. - Wczoraj pyskowałeś! Wiesz komu?! To był szef Urzędu Bezpieczeństwa. Nie masz wstępu do szkoły! On czeka teraz na ciebie w urzędzie!

Piękna wpadka!
Zapieprzam więc do urzędu. Rozmowa brzmiała mniej więcej tak: Dlaczego nie lubisz milicji? Ja nie lubię? Uważam tylko, że jeśli nie umieją grać, to niech idą i patrolują ulice - odpowiedziałem. Wkurzył się i zaczął się monolog, z którego zrozumiałem, że jestem obsranym gówniarzem. Tak nie mówił, ale taki był przekaz. Na koniec kazał mi przyrzec, że nie będę klął na ludzi, których nie lubię. Przyrzekłem, że spróbuję. - No to spróbuj i idź do szkoły... Wtedy postanowiłem, że to koniec z lądowym wykształceniem! Idę do marynarki wojennej. Przyjechał nawet ten stryj, który był oficerem marynarki wojennej i mi to odradzał. Zawziąłem się jednak. Chciałem być żołnierzem, bo urodziłem się żołnierzem. Tak to tłumaczyłem.

Jednak zostałeś kapitanem cywilnej żeglugi.
Słuchaj uważnie. Zgłosiłem się do WKU czy WKS, nie pamiętam. Poprosiłem o dokumenty, które trzeba wypełnić i uzupełniłem to w domu, łącznie z podaniem. Kiedy tata to zobaczył, powiedział, że je weźmie i na drugi dzień wyśle z pracy. Po latach okazało się, że poszedł do biura i zmienił to na Państwową Szkołę Morską. Ja zdziwiony po trzech tygodniach, kiedy przyszło zawiadomienie o egzaminach do PSM, pytam ojca, o co chodzi. Wytłumaczył mi, że widocznie w szkole wojskowej mieli komplet i przydzielili mnie do szkoły morskiej.

Uwierzyłeś?
Wtedy tak. Tata zdradził mi tajemnicę, kiedy otrzymywałem dyplom kapitana żeglugi wielkiej. Wymieniliśmy kilka zdań, a i tak nadal każdy obstawał przy swoim.

Wiem, bo czytałem, że o szkole i późniejszej karierze mógłbyś opowiadać bardzo długo. Ja poproszę o jedno wspomnienie. Może takiego najbardziej niebezpiecznego rejsu.
To z pewnością rejs promem, kiedy otrzymaliśmy telefon o bombie na pokładzie. Zanim jednak o tym, to chciałbym szybko wspomnieć moje początki, bo to oddaje w jakiś sposób, jacy są ludzie morza. Pierwszy statek, na jaki trafiłem, to był "Śląsk". Kapitan wziął nas dwóch, z moim kolegą. Jako że nie było miejsca dla dwóch młodszych marynarzy, ja zostałem stewardem. To była degradacja, ale trudno, graliśmy o stanowiska z kolegą w tak zwanego marynarza. Postanowiliśmy, że pierwszą pensję przepijemy i oczywiście po wypłacie poszliśmy do restauracji, a jako że byliśmy do tej pory abstynentami, po trzech czy czterech kieliszkach byliśmy już pijani. Wracaliśmy na statek, zachciało nam się śpiewać i nieszczęśliwie obudziliśmy bosmana. Na drugi dzień bosman dał nam szkołę. Dostaliśmy pędzle i farby i każdy został zamknięty w oddzielnym sraczu, które mieliśmy pomalować. Oczywiście, nie można było otwierać drzwi. Zatem spędziliśmy po pół dnia w smrodzie, gorącu i zaduchu. Co my się wtedy naklęliśmy na tego bosmana. Przy drugiej wypłacie bosman przejął wcześniej nasze pieniądze, zaprowadził nas do sklepu i kupił cywilne ubrania. Jąkał się i zarządził wtedy - Aaaabsolwenty, uuubrać się i wyyychodzimy do miasta! Po zakupach rozliczył się z nami i oddał po parę centów, mówiąc, że za to możemy iść się upić. Na wodę by to nawet nie wystarczyło! Jednak, kiedy przyszliśmy na statek, bosman wezwał nas i powiedział: - Dooostałem na każdego z was po osiem dooolarów. W waszym imieniu kupiłem i przemyciłem cztery butelki spirytusu. To dla was. Jak my wtedy ubolewaliśmy, że tak wcześniej klęliśmy na niego, a on okazał się takim fajnym facetem. Później spotkałem się z nim po latach, kiedy zostałem starszym oficerem i znowu trafiłem na "Śląsk".

Role się odmieniły
Okazało się, że trafiłem na swojego bosmana i byłego kapitana. Bosman przywitał mnie na trapie i pyta: - Aaabsolwent, a za co tu znowu przyszedłeś? Nie za co, tylko za kogo! Bosman, każ wziąć moje walizki i zanieść do kabiny - odpowiedziałem. A to rozumiem - skwitował. Wychodzimy w pierwszy rejs, a zwyczaj był taki, że starszy oficer miał wachtę od godziny czwartej do ósmej rano i po południu od szesnastej do dwudziestej. O wpół do ósmej zawsze przychodził bosman i otrzymywał od oficera plan prac na statku na cały dzień. Siedzę rano i patrzę na zegarek, wpół do ósmej, bosmana nie ma, za dwadzieścia - bosmana nie ma. Przyszedł za dziesięć ósma z kawą w ręku i papierosem w zębach i mówi: - Robimy dziś to, i to, i tamto... Ja na to: - Bosman! Od jutra przychodzisz o wpół do ósmej bez kawy i papierosa. Mówisz dzień dobry i pytasz, co dziś mamy do zrobienia, panie Chief! Nie zdążyłem skończyć, a już mi się głupio zrobiło, że tak traktuję mojego bosmana. On przecież mnie uczył morza i mógłby być moim dziadkiem.

Też bym się dziwnie poczuł
Wiesz, co on odpowiedział? Szczerze się uśmiechnął i mówi: - Oood raaazu kur... widać, że moja szkoła!

I wszystko jasne. A bomba na pokładzie?
Najdłuższych siedem godzin w moim życiu, bo rejs promu "Gryf: z Ystad do Świnoujścia właśnie tyle trwał. W 1970 roku to był pierwszy polski prom na tej trasie. Redakcja gazety w Ystad otrzymała dwa telefony z informacją, że na polskim promie jest bomba, która wybuchnie w trzy i pół godziny po wyjściu promu z portu, czyli dokładnie na środku drogi. Rejs rozpoczynaliśmy o dwunastej w nocy, a informacja doszła do mnie jakieś dwie godziny wcześniej. Długo by opowiadać, ale wbrew szwedzkim władzom i policji wypłynąłem. Od połowy drogi ubezpieczały nas polskie ścigacze. Sytuacja była wyjątkowo niebezpieczna, ale dopłynęliśmy szczęśliwie do Polski i żadna bomba nie wybuchała. Ostatecznie wszyscy, począwszy od armatora, poprzez szwedzkie, a kończąc na polskich władzach, ocenili, że to była dobra decyzja.

I wszystko jasne Panie Kapitanie.

Rozmawiał Marcin Jaszak

Zbigniew Sak

Urodził się 22.01.1931 roku w Lublinie. Kapitan żeglugi wielkiej. Najmłodszy kapitan powojennej floty polskiej. Pierwszy kapitan pierwszego polskiego promu pasażerskiego "Gryf". W latach 1968-1974 kapitan statków handlowych "Kruszwica", "Bydgoszcz", "Goplana", "Noteć" i promów pasażerskich "Gryf", "Wawel" i "Wilanów". Od 1975 do 1980 roku zastępca dyrektora naczelnego ds. handlowych Polskiej Żeglugi Bałtyckiej w Kołobrzegu. Inicjator powstania "Szkoły na morzu", z której skorzystało 14 tysięcy uczniów. Twórca regularnej linii promowej Szczecin - Kopenhaga. Inicjator powołania polskich biur podróży. W latach 1980-1982 kapitan statków algierskich, a w l. 1983-1987 polskich promów pasażerskich "Rogalin", "Wilanów" i "Pomerania". Od 1987 do 1989 roku zastępca dyrektora ds. żeglugowo-handlowych PŻB w Kołobrzegu.

od 12 lat
Wideo

Stellan Skarsgård o filmie Diuna: Część 2

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski