Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Wspomnienia Krystyny Płatakis-Rysak (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Pamięta łupkową tabliczkę do pisania należącą do brata i uścisk dłoni Melchiora Wańkowicza. Krystyna Płatakis-Rysak mówi, że wspomnień nie można chować w sejfie.

Jadąc do Pani pomyślałem, żeby zapytać o szczęście, a Pani daje mi książkę, w której napisała, że szczęście to, w poczuciu bezpieczeństwa, chwila dzielona z bliskim człowiekiem, a życie zawsze ma sens, gdy ma się wspomnienia i gdy się ma nadzieję.
W każdym razie, ważne jest, gdy człowiek jest i czuje się potrzebny.

Pani jest potrzebna.
Jestem raczej użyteczna i to się liczy.

Zanim poproszę o wspomnienia, zapytam o stojące pod ścianą kijki trekkingowe. Chodzi Pani na spacery z kijkami?!
Jeśli nie muszę nieść żadnej torby czy zakupów, to chodzę z kijkami, choć coraz rzadziej. Proszę jednak zobaczyć...

Skłon do stóp?! Nawet ja tego nie zrobię!
Ile pan ma lat? Ja w listopadzie kończę dziewięćdziesiąt, a panu chyba jeszcze trochę brakuje, aby przeżyć choć połowę tego co ja. Jak pan ma na imię? Marcin? Zatem mówię ci Marcinku po imieniu, bo przyszedł do mnie taki młody smyk.

Będzie to dla mnie wyróżnienie.
Kiedy przygotowywałam się do twojej wizyty, odkurzyłam wiele książek i teraz na którą nie spojrzę, to przypomina mi się jakiś znajomy. Przypomniałam sobie też podróż z początku lat osiemdziesiątych, kiedy już byłam na emeryturze. Ponieważ byłam lekarzem i swego czasu organizowałam tu na LSM przychodnię, znajomy Janek Kosiński, przewodniczący koła ZBoWiD, zaproponował mi prowadzenie przychodni dla zbowidowców, a później zaprosił mnie na wycieczkę szlakiem walk o wolność naszą i waszą. Niesamowitą wycieczkę, bo trwała miesiąc. Zwiedziliśmy Francję, Włochy, Hiszpanię i tam właśnie byliśmy w Toledo. Kiedy zobaczyłam to miasto i katedrę, to dziś mogę powiedzieć, że cała wycieczka nie była nic warta w porównaniu z pięknem tego miasta.

Lubi Pani podróże?
Bardzo. Dwadzieścia sześć razy zmieniałam miejsce zamieszkania.

A zaczęło się od...
Od Lublina. Tu moja mama, kiedy miała 12 lat, przyjechała z rodzicami spod Winnicy na Podolu. Dziadek Wincenty Dąbrowski był ogrodnikiem i pracował na Podolu jako rządca w różnych majątkach. Skończył rosyjską dwuklasówkę i odbył praktykę w Zakładach Ogrodniczych Hosera pod Warszawą. Jak wspominała moja mama Kazimiera, w domu było zawsze pełno fachowych czasopism ogrodniczych. Polskich, rosyjskich i czeskich. Mimo że miał tylko te dwie klasy, nauczył się języka niemieckiego i czeskiego. Był bardzo ciekawy świata i żądny wiedzy. Tu w Lublinie zaangażował się przez Towarzystwo Rolnicze jako instruktor ogrodniczy na Lubelszczyznę. Znalazłam nawet w internecie jego książkę, która znajduje się w archiwach któregoś z muzeów rolnictwa. "Suszenie owoców metodą kalifornijską".

To zagląda Pani do internetu?
Zaglądam, żeby wiedzieć, co się dzieje na świecie, ale najczęściej układam pasjansa.

Co skłoniło dziadka do przeprowadzki w te okolice?
To była bardzo niespokojna dusza. Wciąż czegoś poszukiwał, ale do Lublina przeprowadził się, bo chciał żeby dzieci uczyły się w języku polskim. Mama została od razu zapisana na pensję do panny Michaliny Sobolewskiej. Choć, jak wspominała, nie podobało jej się, bo panował tam nastrój pozowania na pan-ny z wytwornych domów, choć wszystkie jej koleżanki były, jak ona, dziewczynkami z przedmieścia. Do czwartej klasy poszła już do handlówki Władysława Kunickiego. Dziadek zapisał ją tam pod wpływem swoich przyjaciół, bo był bardzo zaangażowany społecznie. Wtedy dziadkowie zamieszkali przy Jezuickiej 17.

Zdążyła Pani poznać dziadka?
Nie. Został skazany na karę śmierci w 1915 roku, podczas zaboru austriackiego. To wszystko jest opisane w książce, we wspomnieniach mojej mamy.

Poproszę jednak choć o rys tej historii.
Dziadek był zaangażowany społecznie i patriotycznie i nie krył się ze swoimi przekonaniami. Kiedy pewnego listopadowego dnia 1915 roku pędzono przez Krakowskie Przedmieście gromadę chłopów pobranych do przymusowych robót, wyraził swoje niezadowolenie względem Austriaków. "A wziąć kołek i gnać tych psubratów!" - krzyknął i został natychmiast aresztowany i uwieziony na Zamku. Sąd wojenny skazał go na śmierć. Wyrok zmieniono na karę trzech lat więzienia. A jako że już wtedy był ciężko chory, to trafił do szpitala austriackiego. Tam komendantem był poczciwy Czech, z którym dziadek znalazł wspólny język. Komendant pozwalał przychodzić synom dziadka, a na ostatnie dni życia odwiózł go, na własną odpowiedzialność, do domu.

Czas na wspomnienia o rodzicach.
Mama wyjechała do Warszawy i początkowo zapisała się na polonistykę, choć marzyła o medycynie. Później przeniosła się do Szkoły Nauk Politycznych, tam też długo nie zagrzała miejsca i wyjechała do Krzemieńca. Pracowała w Straży Kresowej i tam poznała Jana Litwiniuka. Ojciec był najmłodszym z dziewięciorga dzieci i wobec tego wysłano go do szkoły. Pochodził z Podlasia ze wsi Mokrany Stare niedaleko Terespola, jako pierwszy z całej wsi zdał maturę i dostał się na studia, a że był rok 1918, to studiów nie ukończył, bo wstąpił do kawalerii. Później zaczepił się w banku i stopniowo awansował, a że był ciekawski i ambitny, to w rezultacie przed drugą wojną był dyrektorem w banku. Po prostu szedł uparcie do przodu. Kiedy zlikwidowano Straż Graniczną, rodzice zaczęli pracować w banku. W Krzemieńcu urodził się mój brat Jerzy i ja również miałam się tam urodzić, ale upadek banku i zamieszki polsko-ukraińskie sprawiły, że mama po-stanowiła wyjechać do spokojniejszego i bezpieczniejszego Lublina. Mieszkaliśmy przy ulicy Staszica 1. Pół roku później tata dostał pracę w banku w Brześciu nad Bugiem, zatem przeniósł się tam z nami. To była pierwsza moja przeprowadzka.

Kiedy następna?
W 1928 roku tata dostał pracę w banku w Poznaniu. Zdobył mieszkanie w Puszczykówku i dojeżdżał pociągiem do Poznania do banku Związku Spółek Zarobkowych. Mama mogła tam zrealizować w końcu swoje marzenia o studiach medycznych, więc przyjechała do nas babcia z Lublina, aby się nami zaopiekować, poprowadzić dom i tym sposobem umożliwić mamie studiowanie. Wkrótce po tym przenieśliśmy się do Poznania. Na studiach mama zaangażowała się w prace w Związku Polskiej Młodzieży Demokratycznej, później należała też do Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet. Organizacja zajmowała się walką z wszelką biedą dotykającą kobiety i dzieci. Tata podobnie angażował się w działalność społeczno-polityczną. Jurek, mój brat, poszedł wtedy do pierwszej klasy. Pamiętam jego łupkową tabliczkę i rysik do pisania. To była podstawowa pomoc szkolna. Na początku swojej kariery naukowej miał w domu wykonać jakiś rysunek. Zadanie wykonał z gorliwością, po czym starł rysunek gąbką w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Kiedy poszedł do szkoły, nauczycielka nie przyjęła jego wyjaśnień o sumiennie wykonanej pracy domowej.

Pani też miała tabliczkę?
Poszłam do szkoły rok po Jurku i na szczęście już miałam zeszyty, z tym że musiałam z Jurkiem dojeżdżać do Poznania, bo znów przeprowadziliśmy się do Puszczykowa. W niedługim czasie wróciliśmy do miasta, bo trafiła się okazja i tata wynajął duże, czteropokojowe mieszkanie przy ulicy Wrocławskiej 14. To było właściwie pierwsze mieszkanie, które dokładnie zapamiętałam. Meble, rozkład i wiele innych rzeczy.

Przypuszczam, że nastąpiła stabilizacja i odpoczynek od ciągłych przeprowadzek. Cóż to za zdjęcie? Bal sylwestrowy?
Mama jest przebrana za Japonkę, a tata za Turka. Rodzice mieli tam wielu przyjaciół jeszcze z czasów Krzemieńca, a z racji swojego zaangażowania społecznego tych znajomych było jeszcze więcej. Spotykali się w słynnej kawiarni Dobskiego w Poznaniu, gdzie przychodzili wszyscy działacze społeczni. Dzięki temu poznałam Melchiora Wańkowicza. Jaka ja byłam dumna, kiedy mi uścisnął dłoń. Zaraz po tym wzięłam się za lekturę "Na tropach Smętka".

Jakoś nie słyszę o przeprowadzkach.
W Poznaniu urodziła się najmłodsza Basia i wkrótce po tym tata dostał awans na stanowisko wicedyrektora banku w Katowicach. Na kolejną przeprowadzkę nie trzeba było długo czekać, bo przyszła wojna i wróciliśmy do Lublina. Przyjazd był dla mnie wielkim szokiem. Znane mi dotychczas miasta różniły się od tak zwanej Polski "B", którą reprezentował Lublin. Wyszliśmy z dworca, pod nogami kocie łby, a dokoła tłum Żydów w chałatach, czarnych jarmułkach i kapeluszach, z brodami, a do tego niesamowity jazgot. Zamieszkaliśmy na wsi Dziesiąta, u dziadków Majewskich, w niewielkim pokoiku na poddaszu, który miał być naszym schronieniem na długie lata okupacji.

Jak wcześniej opowiadała Pani przez telefon, nie siedzieliście tam bezczynnie.
Mama zatrudniła się w Szpitalu Wo-jennym PCK, mieszczącym się w gmachu przy ulicy Narutowicza 12. Tata wraz z wujami Luberadzkim i Majewskim założyli przedsiębiorstwo elektryfikacyjne, abyśmy mieli z czego żyć. Wtedy też zostałam uczennicą szkoły handlowej u Vetterów. Jednocześnie uczyłam się na tajnych kompletach. Niezależnie od nauki i zmagania się z okupacyjną rzeczywistością, cała rodzina miała mniej lub bardziej absorbu-jące kontakty z Armią Krajową. Mama w pewnym momencie wstąpiła do Wojskowej Służby Kobiet AK, a ja w 1944 roku wylądowałam na sześciotygodniowym, intensywnym szkoleniu sanitarnym w Warszawie. W tym roku nastąpił ten dramat, nasze aresztowanie. 31 lipca nasz dom został otoczony przez NKWD. Aresztowano mnie, mamę, brata i dwóch radiotelegrafistów. Śledztwo trwało trzy tygodnie. Na szczęście ja nie byłam jeszcze wciągnięta do ewidencji w konspiracji, bo przysięgę składałam przed mamą podczas podróży do Warszawy na kurs sanitarny. Mnie się udało, ale mamę i brata internowano. Jurek trafił do obozu w Charkowie, a mama w Riazaniu. Wrócili po trzech latach.

Po wojnie Pani losy potoczyły się inaczej niż można by przypuszczać. Najpierw szkoła handlowa Vetterów, potem została Pani pediatrą.
Mama wróciła do domu i zaczęła pracę lekarza domowego dla dzielnicy Dziesiąta, później została kierowniczką ośrodka zdrowia na Dziesiątej, tata wyjechał z Jurkiem do Warszawy, gdzie ten miał podjąć studia na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego, a ja zostałam studentką Wydziału Lekarskiego UMCS.

Później ślub. Nazwisko Płatakis? Brzmi obco.
Jerzy przyjechał z Litwy jako repatriant i był asystentem na Wydziale Lekarskim, później zrobił doktorat. Pracował w szpitalu dermatologicznym, a ja byłam jeszcze na studiach. Złożyło się tak, że poznaliśmy się w teatrze. Mama miała dyżury lekarskie podczas spektakli. Na jednym z nich byli też lekarze ze szpitala dermatologicznego. Jako że mama chciała porozmawiać z jedną ze znajomych - doktor Jadwigą Olecką, to zamieniłam się z nią na miejsca i w ten sposób siadłam obok Jerzego. Tak się zaczęło.

Ale nie potrwało zbyt długo.
Zmarł, kiedy miał 31 lat, na niezaleczoną gruźlicę jeszcze z dzieciństwa. Pracowaliśmy wtedy oboje w Białymstoku. Jurek był bardzo pracowity i zaradny, przyjechał tu zupełnie sam. Sam musiał sobie organizować dach nad głową i studia. Później podjęłam jakieś nieudane próby zorganizowania sobie życia, ale po raz drugi wyszłam za mąż dopiero na emeryturze, kiedy miałam 60 lat, a mój mąż Bolesław Rysak 76.

Dojrzała miłość.
Po prostu mieliśmy wiele wspólnych tematów. Poznaliśmy się w ZBoWiD-zie, a Bolesław był w armii Andersa. Wspólnie chodziliśmy na pogadanki do szkół.

Pani życie zawodowe to temat na oddzielną historię, ale zapytam o rysunki. Kiedy szukałem informacji na Pani temat, znalazłem wspomnienia byłych, wtedy jeszcze małych, pacjentów. Słynęła Pani z rysunków ofiarowywanych podczas wizyt.
Ach! Do tej pory umiem rysować pieski, rybki i kotki. Matce dawałam receptę, a dziecku rysunek. Pamiętam jedną małą pacjentkę, adoptowaną córkę mojej znajomej. Mała miała cztery lata i od razu schowała się w kąt i zwinęła w kłębek. Wytłumaczyłam wtedy, że dziś nie będę badała Eli, a jedynie porozmawiam z mamą, a dla Eli zostawię pieska na biurku. Szybciutko jak myszka złapała ten rysunek i uciekła. Na następnej wizycie nie było już żadnych problemów.

Na koniec przytoczę słowa z Pani książki:" ...Co jeszcze dane mi będzie przeżyć, nim zgaśnie i nadejdzie w ostatecznej nieświadomości czas zapłaty..." Czego by Pani pragnęła?
W listopadzie kończę dziewięćdziesiąt lat i pragnę mieć szanse, aby podzielić się moimi wspomnieniami z jak największą liczbą osób. Teraz ja przytoczę to, co napisałam we wstępie do naszych wspólnych wspomnień z mamą: "Kiedyś byłam kimś. To wtedy, gdy mogłam zrobić coś dla Ciebie, dla Was i dla innych. Gdy miałam do dania wszystko: czas, wiedzę, pieniądze i troskę. Gdy byłam skuteczna. Dziś jestem już stara. Mam tylko serce i mnogie skarby doświadczenia. Jeśli chcesz, bierz je. Nie chowaj w sejfie, nie składaj w banku. Tylko rozdając możesz je pomnożyć".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski