Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Bożena Jasińska o wielkich marzeniach ojca

Marcin Jaszak
Magazyn miodu przy ulicy Lipowej 3
Magazyn miodu przy ulicy Lipowej 3 Archiwum Bożeny Jasińskiej
Spółdzielnia, jaką założyli lubelscy pszczelarze, obejmowała około dwóch trzecich ówczesnej mapy Polski. Bożena Jasińska opowiada o wielkich marzeniach swojego ojca.

Teczki, segregatory, dokumenty, listy, zdjęcia, meble i inne sprzęty. Ma Pani całą masę pamiątek rodzinnych.
Zawsze starałam się zbierać jak najwięcej pamiątek i wspomnień. To za sprawą mojego taty. Dałam mu słowo honoru, że przyjdzie czas, kiedy przeprowadzę jego rehabilitację i teraz właśnie nad tym pracuję.

Rehabilitację?
Krótko mówiąc, w 1949 roku władza ludowa oskarżyła tatę i jego współpracowników ze spółdzielni pszczelarzy o sabotaż i parę innych kuriozalnych przestępstw. W wyniku tego tatuś został skazany na trzy i pół roku więzienia.

O tym może za chwilę, bo na ścianach i półkach widzę zdjęcia, które na pewno nie przedstawiają Pani ojca. Ta karafka to też pamiątka?
O tak! I to pamiątka jeszcze z Powstania Styczniowego. Mój pradziadek Kacper Jasiński pracował jako ogrodnik u biskupa Wincentego a' Paula Pieńkowskiego. Tu, proszę zobaczyć, jest zdjęcie biskupa z tamtego okresu. Kiedy pradziadek szedł do powstania, biskup podarował mu tę karafkę z miodem pitnym i powiedział: - Kacper, pamiętaj, nie możesz wypić za mało, bo zamarzniesz, ale też nie możesz wypić za dużo, bo będziesz miał niecelne oko. Pradziadek szczęśliwie wrócił z powstania i od tego czasu karafka jest w rodzinie. A to z kolei zdjęcie Feliksa i Franciszki Jasińskich, moich dziadków, którzy mieszkali na Wrotkowie. Babcia pochodziła z rodziny Sygnowskich i jej ojciec był wójtem w Głusku. Miał córkę jedynaczkę i wydał ją za Feliksa Jasińskiego. Tu mam zdjęcie pierwszej pasieki na Wrotkowie, którą założył tata. To mógł być początek lat dwudziestych, bo wtedy tata uczył się w studium ogrodniczym na przyszłym KUL. Był pierwszym rocznikiem po pierwszej wojnie. Później był też wykładowcą w tej uczelni.

Podejrzewam, że pszczelarstwo i życie Pani taty, to główna historia, jaką dziś usłyszę.
Tak, bo to właśnie wydaje mi się ciekawe. To nie tylko historia mojego taty, ale lubelskiego pszczelarstwa, z którym moja rodzina była bardzo mocno związana. Tata od zawsze kochał pszczoły. Proszę sobie wyobrazić taką historię. Pradziadek Kacper mieszkał przy placu Bychawskim. Plac był jego własnością i miał tam kamienice, przez co wszystkie dzieci z rodziny, które się uczyły, mieszkały u niego, aby nie musiały dojeżdżać do szkoły. Tata też tam mieszkał, kiedy się uczył w liceum Staszica, bo z Wrotkowa miałby daleko. Wtedy właśnie założył w swoim pokoju ul. Zamontował go przy lufciku, aby wylot ula wychodził na zewnątrz. Wtedy też brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej i służył w Pierwszym Pułku Ułanów Wojska Polskiego u ppłk. Korteckiego.

Ale wtedy jeszcze się uczył.
Uczył się, ale opowiadał, że uczniowie po prostu jechali na bitwę, a później ten, kto przeżył, wracał do szkoły. Nauka, egzaminy i kolejne bitwy. Mówił, że jeździli całymi klasami. Skończyło się to dopiero wtedy, kiedy Piłsudski wydał rozkaz o zakazie walki dla uczniów i studentów.

Widzę, że i wizerunek Piłsudskiego wisi na ścianie.
Poznał pan? Śmieję się z tego, że pan poznał, bo kiedyś, kiedy pracowałam w PTTK przyjeżdżali tu kierowcy. Niektórzy pytali, kto to jest. Odpowiadałam - "Dziadek", bo tak się kiedyś na Piłsudskiego w pewnych środowiskach mówiło. Zazwyczaj słyszałam wtedy odpowiedź: O! To przystojnego pani miała dziadka!

No przystojny był. A to zdjęcie Pani rodziców? Rok 1927.
Prawda, że piękne. Ich zdjęcie ślubne. Poznali się, bo mama chodziła do szkoły handlowej przy Bernardyńskiej, wspólnie z siostrą mojego taty.

Kolejna fotografia.
Ach! To mama przy jednym z uli. To już w pasiece na Zemborzycach. Ta druga kobieta odbywała praktyki w spółdzielni pszczelarskiej. Jak mówiłam, tata był zapalonym pszczelarzem. W Zemborzycach dostał od rodziców działkę i grunty. Tu właśnie zaczął tworzyć swoje pierwsze, poważane pasieki i wybudował dom.

Tak doszliśmy do historii lubelskiego pszczelarstwa.
Tata należał do Okręgowego Towarzystwa Pszczelniczego, później do Spółdzielni Ogrodniczo-Pszczelarskiej. Niestety, te organizacje upadły, ale dzięki temu ojciec wymyślił coś nowego. Połączył obydwie i założył, wspólnie z czternastoma pszczelarzami, związek pszczelarzy. Dokładna nazwa brzmiała "Związek Pszczelarzy - Spółdzielnia z odpowiedzialnością udziałami". Tu mam dokument z treścią statutu organizacji. Głównym ich hasłem było "Życie pszczół - niech będzie dla nas wzorem". Wtedy też tata zaczął pracę w Centralnym Towarzystwie Organizacji i Kółek Rolniczych w Lublinie. Później został sekretarzem towarzystwa w Warszawie.

I tego się trzymali?
Jak najbardziej! W lubelskim pszczelarstwie zaczęło się dobrze dziać. Proszę zobaczyć, jaki obszar obejmował wtedy ten związek. Około dwóch trzecich ówczesnej mapy Polski. Cała Litwa, Wilno, Nowogródek, Białystok, Brześć, Łuck, Tarnopol, Stanisławów. Spółdzielnia zrzeszała wówczas blisko dwanaście tysięcy członków.

Robi wrażenie. Pozwolę sobie przytoczyć słowa z ulotki spółdzielni. "... Pamiętajcie, że tylko gorącem przywiązaniem do instytucyj spółdzielczych i wspólną w nich pracą, zdołacie wytworzyć potężną organizację gospodarczą. Tylko wspólny zakup potrzebnych w pasiece artykułów i narzędzi i tylko wspólna sprzedaż produktów pszczelich, obroni Was od wyzysku pośredników..." .
Z tym przysłowiowym wyzyskiem wiąże się ciekawa historia. Tata nigdy nie był w żaden sposób uprzedzony do Żydów, ale jeden z nich chciał wzbogacić się na niewykształconych bartnikach. Przyjechał, około 1936 roku, ze Stanów z dużymi funduszami i zaczął skupować po bardzo niskich cenach miód od bartników w małych wioskach.

Aż taką niską cenę dawał?
Przykładowo największy słoik miodu, czyli miara Jasińskiego, kosztował 30 złotych. Związek pszczelarzy skupował taki słoik po 20 złotych, a ten Żyd....

Miara Jasińskiego?
W okresie międzywojennym pszczelarze stworzyli system norm i miar dla miodu. Jednostka to raczej szersze pojęcie, za którym stoi dbałość o jakość miodu, uczciwość względem producentów czy normy, jakie spółdzielnia starała się wprowadzać na każdym etapie produkcji.

Wróćmy do pośredników. Żyd skupował po...
Po osiem złotych. Bartnicy na małych wsiach byli niewykształceni i nie mieli kontaktu ze światem, więc sprzedawali. Kiedy ojciec się o tym dowiedział, to dostał szału. Skontaktował się ze wszystkimi znajomymi, jak to dziś powiemy, z branży i poprosił o pomoc. Żydowski kupiec zdołał zgromadzić cały pociąg tego miodu i z tym zajechał do Warszawy, aby sprzedać to z zyskiem. Wie pan ile sprzedał?

Skoro Jasiński zareagował, to zapewne niewiele.
Pozwolono mu sprzedać jedynie tyle, aby zwróciły mu się koszty transportu.

Te fotografie przedstawiają członków spółdzielni?
To szkolenia, jakie organizowała spółdzielnia w całej Polsce. Ojcu zależało na tym, żeby pszczelarze byli wykształceni w tym zawodzie. Co za tym idzie, dzięki temu, spółdzielnia mogła produkować coraz wyższej jakości miód. Proszę zobaczyć, kongresy, szkolenia, międzynarodowe wystawy, w których uczestniczyli. Zdjęcia, dokumenty i dyplomy. Są też broszurki pisane przez ojca na temat produkcji pszczelarskiej. Przykładowy tytuł "Jaki miód być powinien". Tu w Zemborzycach powstały szkółki miododajne, a ten szpaler lip przy ulicy Zemborzyckiej to dzieło mojego taty. Marzyło mu się założenie ogromnego gospodarstwa pszczelarskiego. W pewnym momencie, ale to już po wojnie, tata stworzył projekt tak zwanego parku roślin pożytkowych w Zemborzycach, który miał obejmować teren dziesięciu hektarów.

O tym później. Na razie mamy przedwojenny czas prosperity pszczelarskiej.
Pierwszą siedzibą spółdzielni była kamienica przy ulicy Lipowej 3. W 1934 roku spółdzielnia stworzyła w Lublinie zakład pszczelnictwa doświadczalnego, bo zaczynały się już choroby pszczół, a na ten temat nie było żadnych opracowań. W 1936 roku tata został wiceprezesem spółdzielni na całą Polskę. W 1936 roku wysyłają swoje produkty Stanów Zjednoczonych. Tam zdobywają wyróżnienie na jednej z wystaw i nawiązują współpracę. A tu kolejne wyróżnienie - złoty medal za miody pitne na jednej z międzynarodowych wystaw.

Podpis pod jedną z fotografii brzmi: " drugi rzut uczestników kursu pszczelarskiego Rodziny Kolejowej, 4-5 marca 1938 roku". Kilkadziesiąt osób, a to drugi rzut. Naprawdę prężnie działali. A ta Rodzina Kolejowa? O co chodzi?
Kolejarze, którzy byli pszczelarzami, chcieli popularyzować pasieki wędrowne, więc zaprosili do współpracy fachowców ze spółdzielni, aby ich szkolili. W pewnym momencie powstał nawet cały wagon edukacyjny, a kolejarze wozili swoje pasieki po kraju, tam gdzie rosły rośliny miododajne. Tu proszę, jest nawet dyplom pszczelarza kolejowego dla taty od Zarządu Głównego Rodziny Kolejowej.

Wszystko dobrze prosperuje i rozpoczyna się wojna...
Tata oczywiście dostaje powołanie, bo był ostatnim rocznikiem, jaki był mobilizowany. Wraca w październiku, a wtedy zarząd spółdzielni dostaje niemieckiego komisarza. Nazywał się Schmidt. Tata choć znał język niemiecki, nie przyznał się do tego, więc komisarz zatrudnił tłumaczkę. Dzięki temu ojciec wiedział wcześniej o wszystkich zamiarach Schmidta. Kiedy ten miał, na rozkaz Generalnego Gubernatorstwa, ustalić kontyngent dostaw miodu dla armii, tata ostrzegł pszczelarzy lubartowskich. Kiedy pojechał z komisarzem na miejsce, okazało się, że pasieki są puste, a zapasów miodu brak. W ten sposób przez dwa lata udało się uniknąć kontyngentów. Poza tym, jako spółdzielnia, pomogli podczas wojny naprawdę wielu osobom. Proszę zobaczyć.

Lista sześciuset?
Spis osób, którym pomogli w bardzo różny sposób. Przykładowo, zakładali u gospodarzy fikcyjne pasieki, dzięki czemu ci dostawali przydziały cukru. W ten sposób jakoś żyli. Spółdzielnia wystawiała fikcyjne zaświadczenia o zatrudnieniu, ale też zatrudniała młodzież. Tu mam oświadczenie pani, która z siostrami pracowała i mieszkała u nas w Zemborzycach. Mieszkały z rodzicami w Osmolicach i miały po jakieś dziesięć, jedenaście i dwanaście lat. Dostały przydział na wywózkę na roboty do Niemiec. Ojciec wystawił im zaświadczenia i przyjął tu do pracy. Do tej pory utrzymuję kontakty z jedną z tych pań.
Przeczytam. "… byłyśmy we trzy zagrożone wywózką na roboty przymusowe do Rzeszy Niemieckiej... zostałyśmy przyjęte we trzy do pracy w pasiece u pana Stanisława Jasińskiego, tym samym uratował nas od wywózki... był dla nas bardzo dobrym człowiekiem i pracodawcą. Co bardzo dobrze pamiętam jako 12-letnia dziewczyna. … pomagał naszej rodzinie, naszej mamie Mariannie... - Lucyna Krysa..." Piękna historia.

To nie koniec. W lutym 1941 roku tata dowiedział się, że pieniądze ze związków i spółdzielni mają trafić do banku niemieckiego w Krakowie. Chcąc ocalić pieniądze spółdzielni, tata szybko znalazł kamienicę przy ulicy Hipotecznej 3 i jako pełnomocnik spółdzielni zakupił ją, dodatkowo kupił plac budowlany przy ulicy Grottgera. Wszystkie formalności załatwił w Warszawie adwokat Wąsowski.

Przyjeżdża do Lublina, a tu czeka komisarz?
Komisarz wchodzi do siedziby spółdzielni, otwiera kasę, a tam leży akt nabycia nieruchomości i placu. Wie pan, co się wtedy działo?! Tata opisał to we wspomnieniach. Obudził się w nocy i widzi, jak Niemcy okrążają dom. Modlił się wtedy, żeby rodzina nie zginęła. Na szczęście zabierają tylko jego i profesora Antoniego Demianowicza, który akurat nocował z żoną u moich rodziców. Zabierają również jednego z partyzantów, którzy od czasu do czasu u nas stacjonowali. Tata był pewny, że go zlikwidują. Komisarz jednak zatuszował tę sprawę, bo mama oddała mu wszystkie kosztowności, jakie były w domu. Tata wyszedł na wolność, a spółdzielnia przeszła pod zarząd Niemców i kolaborantów. To zapis z 23 czerwca 1943 roku, w którym jest mowa, że do rejestru handlowego wciągnięto firmę o nazwie "Apis". Tę właśnie nazwę przydzieloną przez Niemców nosi dzisiejsza spółdzielnia pszczelarska.

Po wojnie nosiła inną nazwę?
W połowie 1946 roku wrócili do wcześniejszej nazwy. Starali się wtedy powrócić do idei spółdzielni z całym zapleczem naukowym i produkcyjnym. Co zresztą się po części udało. Oczywiście do czasu aresztowania taty i jego współpracowników. Proszę zobaczyć ich firmowy papier z 1949 roku. Spółdzielnia posiadała wtedy kilka sklepów, wytwórnię węży, wytłaczarnię wosku, wytwórnię cukierków, pierników i wafli, laboratorium chemiczne miodu i wosku, filię w Krakowie i ośrodek szkoleniowy w Pszczelej Woli.

To za ich sprawą powstała szkoła w Pszczelej Woli?
Za ich sprawą, choć wcześniej była częścią Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego, jaką założyła Izba Rolnicza. A sama Pszczela Wola wcześniej nazywała się Żabia Wola. Majątek należał do rodziny Rohlandów i kiedy w wyniku reformy rolnej zaczął być rozparcelowywany, Halina Rohland poprosiła Związek Pszczelarzy o pomoc. Chciała, aby majątek się nie zmarnował i został wykorzystany w racjonalny sposób. 6 września 1944 roku ojciec pisze do dyrektora biura Izby Rolniczej, że majątek Żabia Wola należałoby zarezerwować dla potrzeb pszczelarstwa. "...Wyjątkowo duże skupienie lip zarówno na terenie majątku, jak i w najbliższym sąsiedztwie daje trwałą podstawę dla hodowli pszczół..." I proszę zobaczyć - Rzeczpospolita z 28 września 1944 roku pisze, że zorganizowano pierwsze liceum pszczelarskie.

Stanisław był wyjątkowo skuteczny.
Był, ale tu chciałabym podkreślić, że mimo reformy rolnej, pomagali pani Rohlandowej. Mam w archiwum dokumenty księgowe i tam w comiesięcznych wydatkach figuruje zapis - 2000 zł za używanie mebli.

Co to znaczy?
Płacili pani Rohlandowej za wynajem mebli, które zostały w jej posiadłości. Jak pan widzi, pszczelarze troszczyli się o wszystkich. Tata miał marzenie, żeby to wszystko się uzupełniało. W Pszczelej Woli chciał stworzyć sanatorium, w Zemborzycach park, w którym znaleźliby pracę absolwenci liceum pszczelarskiego. Jeśli przeczytałby pan cały projekt parku, to zobaczyłby, że miały tu rosnąć setki gatunków drzew, krzewów i kwiatów miododajnych. Mam kolejny dokument z 1944 roku, gdzie zarząd powiatu poleca wydzielić 10 hektarów gruntu dla Związku Pszczelarzy. "...działka powyższa winna być wydzielona z pola znajdującego się w pobliżu drogi wiodącej z młyna do lasu Dąbrowa i przylegającej do gruntów wsi Wrotków..."

Działali, marzyli, rozwijali się, troszczyli się o innych, aż o nich samych zatroszczyła się władza ludowa.
Dokładnie. W archiwum państwowym znalazłam 14 tomów akt śledztwa i procesów, jakie toczyły się od 1946 do 1953 roku. Tata został aresztowany, mamę ze mną wywieźli gdzieś za Chełm.

Tam mieszkałyście?
Skąd! Mama przenocowała na stacji i na drugi dzień wróciła do Lublina. Ukrywałyśmy się po znajomych i rodzinie, a moja starsza siostra Basia trafiła do sióstr urszulanek.

Teraz ja przytoczę słowa dokumentu: "... Jasiński w roku 48 sprowadził ze swego gospodarstwa 4 krowy i umieścił je w majątku Żabia Wola. Krowy te były karmione paszą majątku, natomiast krowy będące własnością majątku były karmione słabo. Przez co podupadły... Unieruchomili lokomobilę będącą własnością majątku, przez niezabezpieczenie jej, przez co państwo poniosło wielkie straty..." . Tata wrócił do pszczelarstwa?
Przez trzydzieści lat był bez pracy. Pracował jedynie dorywczo i sezonowo. Do pszczelarstwa wrócił jakieś trzy lata przed emeryturą w Samopomocy Chłopskiej.

Tak zakończyło się marzenie o wielkiej lubelskiej pasiece. Pani przejęła pasję po ojcu?
Niestety, jestem uczulona na jad pszczół i to chyba było dla taty wielkie nieszczęście i porażka.

Rozmawiał Marcin Jaszak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski