Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Wspomnienia carskiej Rosji (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Józef zakochał się w najpiękniejszej z córek Pańczyka - Katarzynie. Aby się z nią ożenić, musiał przebyć tysiące kilometrów. Irena Malec-Iwańczyk i Mirosław Iwańczyk wspominają rodzinne kuźnie i carską Rosję.

"Jesteśmy rodziną. Nasza matka Irena, mnie i mojej siostrze wpajała miłość do poezji, literatury i sztuki, sama jako nauczycielka polonistka będąc pod ich urokiem..." Panie Mirosławie, tak napisał Pan we wstępie do rodzinnej antologii poezji. A Pana mama we wspomnieniach o rodzinie napisała z kolei...
"Rodzina jest najważniejszą wartością w życiu człowieka, a każda ma swoją historię. Sagę często tajemniczą, romantyczną lub tragiczną, a czasem jedną i drugą. Warto ją znać... by młodzi uczyli się jak żyć, bo choć przeczytaliśmy wiele książek, życie nie będzie nigdy zgłębione do końca..." Chyba mama jest najodpowiedniejszą osobą, aby opowiedzieć historię rodziny. Ja mogę mówić o naszej poezji, bo można powiedzieć, że jesteśmy trzypokoleniową rodziną i każde pokolenie kocha i tworzy poezję.

Trzypokoleniową? Matka i dwoje dzieci.
Tak, ale moja siostra Kasia jest ode mnie młodsza o dziewiętnaście lat, więc tworzymy jakby trzy pokolenia.

Rozumiem. A zatem pani Ireno, czy mogę prosić o wspomnienia?
Będzie pan miał ułatwioną pracę, bo mam ze sobą krasnostawskiego Nestora, gdzie zamieściłam całą historię rodziny.

Chętnie skorzystam. "Kontakty mojej rodziny z Rosjanami" - cóż to za tytuł? Dziś, kiedy tyle dzieje się na Ukrainie, może się to
kojarzyć źle.

Napisałam to pod wpływem zimowej olimpiady w Soczi. Choć Petersburg leży daleko, to i tak znalazłam analogię między tymi miastami. A w Petersburgu jeszcze przed Rewolucją Październikową mieszkała wraz z mężem i dwojgiem dzieci siostra mojego dziadka Józefa Berdaka.

Pochodzi Pani z...
Z Michalowa koło Szczebrzeszyna. Tam mieszkali rodzice mojego dziadka. Mieli kilka hektarów pola i pięcioro dzieci. Cztery córki i syna. Byli zamożnymi gospodarzami, ale niestety pradziadek zmarł nagle w wieku 45 lat. Prababka została bez środków do życia.

Przecież mieli pole.
Brat jej męża, "ślepy" Marcin, bezprawnie przejął cały majątek i zostawił wdowie stary dom i kawałek ziemi. Wtedy pop ze szczebrzeszyńskiej cerkwi chciał przyjść rodzinie z pomocą. Zaproponował, że jeśli przejdą na prawosławie, to on tak załatwi w sądach, że odbiorą ziemię Marcinowi.

Zgodziła się?
Nie, ale w końcu z pomocą przyszła hrabina Zamoyska. Piętnastoletniego Józefa wysłała na termin do kowala Stanisława Klimka z Biłgoraja, a córki posłała do szkoły. Aniela po ukończeniu szkoły nauczyła się krawiectwa, później uczyła w szkole, ale krawiectwo jej bardziej odpowiadało. Później oprócz krawiectwa zajęła się zielarstwem i pomagała ludziom za pomocą ziół, pijawek, chińskiego grzybka oraz spalania lnu. Nawet ja jeszcze pamiętam jej "magiczne" działania, kiedy leczyła chorych na różyczkę. Przykrywała twarz chorego lnianym płótnem, podpalała ziele i dmuchała nim w twarz wypowiadając magiczne formułki. Moja mama Helena zawsze szła do ciotki z każdymi bólami.

Na początek znachorka. Kogo jeszcze znaj-dziemy w rodzinie?
Drugą córkę Berdaków Zofię zatrudniono w pralni przy pałacu w Michalowie, a Różę i Annę hrabina wzięła do pracy w pałacu w Warszawie na Nowym Świecie. To fotografia z tego okresu.

Róża Berdak-Stühler. Rok 1900. Wyszła za Niemca?
To historia, która zaczyna się smutno. Anna w czasie upałów moczyła nogi w rzece, a była bardzo rozgrzana i spocona. Przeziębiła się i w konsekwencji zachorowała na gruźlicę. Choć ją leczono, wkrótce po tym zmarła. Róża została sama. Jak opowiadała później Józefowi, spacerowała smutna po Ogrodzie Saskim i myślała - taka piękna wiosna, Anna już tego nie zobaczy. Anny już nie ma... Wtedy podszedł do niej jakiś rosyjski oficer i przedstawił się jako Sasza Stühler. Jak się okazało, był Rosjaninem niemieckiego pochodzenia, a jego rodzice mieszkali w Petersburgu, gdzie on się urodził. Zabiegał, uwodził, aż w końcu, po dwóch miesiącach, wzięli ślub i wyjechali do jego rodziców. W Petersburgu urodziły im się dzieci Aleksander i Marysia.

Co z Józefem, Pani dziadkiem? Założył kuźnię w Michalowie?
Na początek musiał na to zarobić. Zaczął pracować w kuźni u Jana Pańczyka, który miał cztery córki i syna Stanisława.

Skoro mówi Pani o córkach, to pewnie istotne w historii?
Józef o d najmłodszych lat przyjaźnił się ze Stanisławem, a później zakochał się w najpiękniejszej z córek Pańczyka - Katarzynie. Niestety, około 1910 roku Jan Pańczyk postanowił, że wraz z rodziną wyjedzie do Rosji. Sprzedał zatem gospodarstwo z kuźnią i ruszył z rodziną w drogę. Dotarli do miasta Orzeł i osiedlili się w pobliskiej wiosce Konubry. Tam kupił budynki i wybudował kuźnię.

Miłość Józefa odeszła w siną dal.
Pracował u swojego mistrza w Biłgora-ju. Kręciło się obok niego wiele, wręcz wytwornych i eleganckich, panien, ale ten tęsknił za Kasią. Nie wiedział jednak, gdzie ona się z rodziną osiedliła, a listy od niej nie przychodziły. W końcu postanowił odszukać tę swoją miłość. Przyszło mu do głowy, aby pojechać do siostry Róży, do Petersburga. Ona na pewno zna tam wielu Polaków i pomoże odszukać Kasię.

Jak pomyślał, tak zrobił?
Napisał list i nie czekając na odpowiedź wyruszył w drogę. Rodzeństwo spotkało się po latach. Łzy, wzruszenie i radość. Uprzedzona wcześniej, Róża zdążyła się już trochę rozpytać i zorientować. Dowiedziała się, że duża część Polaków, przybyłych do Rosji, osiedliła się w okolicach Orła, a w Orle mieszkali znajomi Róży. Oczywiście Józef od razu chciał wyruszyć na dalsze poszukiwania. Siostra jednak pragnęła nadrobić zaległości, dowiedzieć się więcej o rodzinie w Polsce, no i pokazać bratu piękno Petersburga. W ten sposób pobyt Józefa przedłużył się do trzech tygodni. Wreszcie z adresem do Wiktora Gołębiowskiego, polskiego emigranta z Lublina, wyruszył pociągiem do Orła. Gospodarze ugościli go należycie i zaproponowali dwa dni pobytu, aby mógł zwiedzić miasto. I tu zupełny przypadek! Dziadek spacerował z panem Gołębiowskim po parku i nagle podszedł do nich obcy człowiek, który zainteresował się ich rozmową po polsku. Okazało się, że nazywa się Tomasz Popielec, mieszka we wsi Konubry i zna rodzinę Pańczyków.

Niebywałe zrządzenie losu.
Trafił do Pańczyków i we wrześniu 1915 roku wziął ślub z Katarzyną. Dziadek zaczął pracować wspólnie z teściem i szwagrem w kuźni i całej rodzinie powodziło się wyjątkowo dobrze. W styczniu 1917 roku Berdakom urodziła się córka Helena. Niestety, szczęście ma to do siebie, że nie trwa zbyt długo. W 1917 roku wybuchła Rewolucja Październikowa. Rodzina została uznana za zbyt bogatą i chachły, jak nazywała ich babcia, podpaliły im kuźnię i zabudowania, a pradziadka Pańczyka rozstrzelały. Prababka zmarła w tym samym momencie na atak serca. Rodziny Berdaków, Pańczyków i krewni musieli uciekać. Podzielili się na grupy, licząc, że ktoś ocali życie i dotrze do Polski. Babcia Katarzyna z małą Heleną i dwiema siostrami Anielą i Marynią wracały pociągiem. Reszta rodziny pojechała furmankami. Po drodze jeden z krewnych, który nie chciał oddać swoich koni, został rozstrzelany.

Ktoś jednak wrócił do Michalowa?
Dziadkowi i babci się udało. Za zaoszczędzone i cudem przewiezione w ukryciu pieniądze kupili dom, zabudowania go-spodarcze i pięćdziesiąt arów ziemi w Michalowie. Dziadek założył kuźnię i przyjął czeladników. Sam został podkuwaczem koni u hrabiego Zamoyskiego. Jednym z jego czeladników był słynny "Święty Michałek".

Święty Michałek?
Michał Mierzejewski. Zasłynął tym, że jako zwykły pastuch, a później pomocnik kowala, głosił kazania jak wykształcony człowiek i wielki erudyta. Z zamkniętymi oczami, jakby we śnie, prowadził pielgrzymki do Radecznicy, przepowiedział wojnę. O Michałku pisały gazety, a tysiące ludzi z całej Polski przyjeżdżało, żeby go zobaczyć i posłuchać. Figurka stała w pobliżu kuźni dziadka, więc tłumy wciąż oblegały teren wokół gospodarstwa Berda-ków. Dziś legenda o "Świętym Michałku" jest przekazywana w okolicach Michalowa z pokolenia na pokolenie.

Michałek przyniósł Berdakom szczęście?
Powoli się dorabiali. Na świat przyszło jeszcze troje dzieci. Stefania, Jan i Józef. Mijały lata i córki wyszły za mąż za kowali. A syn Jan również nauczył się zawodu i był mistrzem w podkuwaniu koni. Mój tata Michał Malec wraz z teściem i szwagrem pracował w kuźni. Z kolei drugi zięć Lucjan Głowacki założył własną kuźnię. W 1936 roku urodziłam się ja. Przetrwaliśmy wojnę i przyszedł rok 1945. Miałam wtedy 9 lat, gdy do naszego domu zawitał żołnierz, radziecki pilot Jasza Jakowlew. Przedstawił się, że jest Gruzinem i poszukuje kwatery. Budził zaufanie, więc rodzice zgodzili się go przyjąć. Jego sztab wojskowy znajdował się na lotnisku w pobliskim Klemensowie. Tam też stał samolot kukuruźnik, którego Jasza pilotował. Szybko stał się członkiem naszej rodziny. Wesoły, dowcipny, często śpiewał i lubił tańczyć. Bywało tak, że lecąc samolotem zniżał lot i krążył nad naszym domem. Ileż to było radości! Jasza od zawsze powtarzał, że chce zostać w Polsce i robił wszystko, aby to się udało. Za zgodą swoich przełożonych zajął się handlem. Kupował od chłopów tytoń i woził samochodem do Lwowa, a stamtąd przywoził produkty spożywcze. Kiedy wracał, zapraszał całe dowództwo na wielkie biesiady. Mama gotowała bi-gos, piekła kurczaki i podawała ciasto. Jasza zaczął się dorabiać i powoli składał walizeczkę pieniędzy. W końcu ktoś "życzliwy" doniósł, że powodzi mu się zbyt dobrze i Jaszę aresztowało NKWD. Zrobili w naszym domu rewizję, ale nic nie znaleźli.

Szukali pieniędzy?
Tak, ale one schowane były w stodole. Jaszę zamknęli w jakimś magazynie. Pamiętam, że rodzice bali się do niego pójść i wysłali mnie z jedzeniem dla niego. Jak ja to wtedy ciężko przeżyłam. Tak się martwiłam o naszego Jaszę. Cierpiałam ogromnie, kiedy przyprowadzali go później w kajdankach do szkoły na jakieś przesłuchania. W końcu został wywieziony do Lwowa i tam więziony. Rodzice mieli nadzieję, że w końcu wróci i strzegli tych pieniędzy.

Nie skorzystali.
Jak się później dowiedzieliśmy, czasami pieniądze, bez wiedzy babci i dziadka, podbierał wujek Janek. Bardzo przystojny i wesoły. Tak że uganiały się za nim kobiety z całej okolicy. Pamiętam, że kupił sobie za to kajak i narty. Po latach przyszedł list od Jaszy. Pisał, że jest w więzieniu, ale po pieniądze wróci. Nie wrócił, a tak pieczołowicie przechowywane pieniądze w końcu się zdewaluowały, choć wcześniej można było za nie kupić niezły majątek ziemski. Tacy uczciwi byli rodzice. Pamiętam, jak mama kiedyś znalazła 500 złotych. Powiesiła ogłoszenie na sklepie i ktoś się zgłosił, ale skąd ona mogła wiedzieć, czy to on. W swojej uczciwości uwierzyła.

No tak. Kiedyś kowale, a teraz trzy pokolenia poetów. Jak się dowiedziałem, jedyna taka rodzina w Polsce. Pewnie pasję pisania za-początkowała Pani?
Wychowałam się pośród dźwięków młotów i kowadeł. To była dla mnie muzyka. Jak sobie dzisiejszą przypomnę, to wszystko było takie piękne i kolorowe. A pierwszy wiersz napisałam, kiedy byłam w szóstej klasie. Mój kolega był głodny i kupił sobie kiełbasę. Widocznie była zepsuta, bo niedługo po tym zmarł. Jak ja wtedy cierpiałam. Nie mogłam sobie poradzić z emocjami. W końcu napisałam wiersz, który schowałam, bo się wstydziłam. Dzięki temu zobaczyłam, że takie wylewanie słów na papier pomaga w każdej sytuacji, czy to smutku, radości, czy zachwytu. Zaczęłam więc pisać, ale wszystko odkładałam do przysłowiowej szuflady. Aż zaczęłam uczyć w szkole. Zaangażowałam się w organizowanie różnych uroczystości, a na nie trzeba było przygotowywać wiersze. Pomyślałam, że wykorzystam swoje i tak się zaczęło.

Później Pan Mirek i córka Kasia.
O tak. Kasia zaczęła pisać bardzo wcześnie, bo już w wieku siedmiu lat zadebiu-towała w "Tygodniku Chełmskim". Później zostawała laureatką kolejnych ogólnopolskich konkursów w "Świecie Młodych". Największy jej sukces to I miejsce i nagroda Fundacji Literackiej w I Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Agnieszki Bartol w Pile.
Widzę, że mogłaby Pani jeszcze długo opowiadać o córce. Panie Mirosławie, a Pana przygoda z poezją i samym pisaniem?
Ja zacząłem późno i pierwszy wiersz napisałem w dzieciństwie. Też zacząłem pisać pod wpływem emocji i obserwacji. Życie codzienne, wyobraźnia i nauka. Łączę to wszystko...

Ile już tomików powstało w rodzinie?
Dwadzieścia siedem i prawie rozdzieliliśmy je po równo. Kilka jest wspólnych.

Tyle nie uda nam się zamieścić, ale może na koniec przeczyta Pan, co napisała Pana mama, bo chyba to najlepiej łączy się z rodzinną sagą.
Gdzie jest ten dom, który tętnił gwarem, gdzie ci chłopi w czerwonych kożuchach, tyszowiakach i baranicach na malowanych saniach? Gdzie te bryki, które stały przed kuźnią, słuchając muzyki młotów i kowadła? Gdzie sielni pyskacze, dowcipnisie, tanecznicy, czarownice, gawędziarze i pieśniarze? Gdzie ten wir, tętent życia jak w powieści Reymonta? Odeszli w "być może". Z moim dziadkiem i ojcem...


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Co dalej z limitami płatności gotówką?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski