Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Bezsilna złość gimnazjalisty i twarde opony niemieckich samochodów (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Kazimierz pochodził z Ostrowa Lubelskiego, a Janina była rodowitą lwowianką. Prof. Marian Markiewicz opowiada o fabryce "Bengal", wakacjach w Ostrowie i pierwszych latach swoich studiów.

Wie pan, po czym poznać starego człowieka?

Oprócz widocznych objawów? Nie?
Człowiek stary staje się gadatliwy. Ludzie starzy gadają bez przerwy. Ja też, choć nie ma ku temu podstaw. Mam rodzinę, pracuję, przyjmuję pacjentów.

Czuje się Pan stary?
Czuć się nie czuję, ale zdaję sobie z tego sprawę. Nie mogę już, na przykład, tak szybko chodzić. Nie dlatego, że mnie zatyka. Po prostu w pewnym momencie zauważyłem, że ludzie mnie wyprzedzają, a ja przecież idę tak jak zawsze. Poszukałem w książkach i co się okazało? Znalazłem informacje, że u starego człowieka krok może się skrócić o kilka centymetrów. Czyli, żeby to nadrobić, muszę szybciej przebierać nogami. Ale nadal jeżdżę samochodem i to w dodatku od dwudziestu dwóch lat tym samym. A kurs na prawo jazdy robiłem w 1946 roku w jedynej w tamtych czasach, prywatnej szkole jazdy pana Ludwika Zambellego. Szkoła mieściła się przy ulicy Żmigród. Ojciec był niewiarygodnie zadowolony, bo twierdził, że każdy młody i wykształcony człowiek powinien mieć prawo jazdy, nawet jeśli nie ma pojazdu. Pracowałem wtedy, zaraz po zdaniu egzaminu maturalnego, w fabryce "Bengal" przy ulicy Lubartowskiej. W naszej pięcioosobowej rodzinie pracował tylko ojciec, zatem zupełnie naturalne było, że i ja do czasu rozpoczęcia studiów będę pracował. Fabryka produkowała tak zwane ognie bengalskie, świece i pastę do butów. Pasta była raczej słabej jakości, ale przeznaczona była do butów.

Dzisiaj zdaje się egzamin po kilka razy. Pewnie w tamtych czasach było łatwiej.
Trudno powiedzieć, bo egzamin teoretyczny zdałem na piątkę, ze znaków drogowych uzyskałem ocenę dobrą, ale gorzej było z jazdą. Powodem tego było to, że nauka jazdy odbywała się przed południem, a więc w godzinach mojej pracy. Poza tym jazdy trzeba było opłacać oddzielnie, a ja starałem się wydać jak najmniej pieniędzy. Zdawałem na półciężarówce marki Dodge. Był to samochód z demobilu i podczas przekładania biegów należało używać tak zwanego międzygazu. To umiałem, ale instruktor nie był zadowolony z innych manewrów, więc musiałem za dwa tygodnie zdawać jeszcze raz. Prawo jazdy po jakimś czasie zgubiłem, a samochód kupiłem dopiero po osiemnastu latach.

Pana rodzina pochodzi z Lublina?
Tata pochodził z Ostrowa Lubelskiego, w czasach dzieciństwa i młodości mojego ojca Ostrów nazywany był Siedleckim. A mama z kolei była rodowitą lwowianką. Jej rodzina było czysto polska. Dlaczego to mówię? Bo mieszkańcy Lwowa byli wymieszani i na porządku dziennym były małżeństwa wśród różnych narodowości. Moja rodzina po wojnie wyjechała ze Lwowa i teraz nie mamy tam żadnych bliskich, pozostały tylko groby przodków. Historia jest taka, że mama na początku lat dwudziestych, przez przypadek losu, zabłądziła do Kongresówki. Po wojnie w zaborze rosyjskim nie miał kto uczyć, więc ściągano tam ludzi z zaboru galicyjskiego. Mamę przywiózł do Ostrowa jej brat, który właśnie po czterech latach wrócił z Legionów. Kiedy tam zajechali, to stwierdził: - Janka, gdzież ja cię przywiozłem?! Ty w tej pipidówie zginiesz. Przyjechali do małej osady z dużego miasta, więc się nie dziwię. Zresztą brat mamy miał rację, że tak stwierdził, bo mama wspominała, że cierpiały tam z koleżankami nauczycielkami biedę. Na szczęście był tam bardzo życzliwy ksiądz. Nazywał się Władysław Bieniecki i był proboszczem tamtejszej parafii. Wiedział, że te dziewczyny wręcz przymierają głodem, zatem wprowadził tradycję, że zapraszał je na "popołudniową herbatkę", która była "herbatką" tylko z nazwy. Dzięki niemu młode nauczycielki jadły codziennie ciepłą kolację.

W końcu Janina spotkała Kazimierza?
Można powiedzieć, że poznała miejscowego chłopca, też zresztą nauczyciela. Tata w tym czasie odbywał służbę wojskową, ale wspominał, że wiecznie siedział w pace.

Za co?
Mówił, że cały czas jeździł na przepustki do panny, czyli mojej późniejszej mamy. Oczywiście przepustki się przedłużały i nie wracał na czas, więc zamykali go do aresztu. Później znów się to powtarzało. Kolejny areszt, więc doszło do tego, że stamtąd uciekał. Wyszedł przez to z wojska jedynie w stopniu kanoniera.

To się za bardzo nie przejął tym wojskiem.
Ale tylko wtedy. Wcześniej, podczas wojny polsko-bolszewickiej, tata aż rwał się do wojska. Z tym że jego starszy brat Janek podlegał już wtedy poborowi, a tata nie. Postanowił więc z kolegą, że uciekną z domu i zaciągną się jako ochotnicy. Dziadek wiedział, co się święci i kiedy ojciec poszedł do komory, żeby wziąć jedzenie na drogę, dziadek go tam zamknął. Później dziadek się jednak zgodził i puścił ojca na wojnę. Tata jednak nie brał już udziału w Bitwie Warszawskiej. Za to walczył tam Janek. Został ranny, leczono go później w szpitalu w Toruniu, ale niestety zmarł. Ojcu z kolei, choć brał udział w wojnie, nie zaliczyli służby wojskowej, więc musiał później ponownie pójść do wojska.

Co skończyło się wiecznym aresztem.
W końcu wyszedł i w 1924 roku wziął ślub z Janiną z domu Isańską. Początkowo oboje uczyli w Ostrowie, a później w wielu różnych miejscowościach województwa lubelskiego. Tata jednak zawsze powtarzał i starał się nam wpoić, że Ostrów to nasze rodzinne strony.

Ale widzę w jednej z Pana książek, że urodził się Pan we Lwowie?
Mama na poród pojechała właśnie tam. Chodziło o to, że pierwszy jej poród zakończył się śmiercią dziecka z wadą wrodzoną. Na następne porody mama jeździła więc do kliniki położniczej we Lwowie. Właśnie w ten sposób urodziłem się dwudziestego piątego lipca 1926 roku.

Ojciec uczył Was, że Ostrów to rodzinne strony?
Był nauczycielem wiejskim i uczył w różnych miejscowościach w powiatach włodawskim i janowskim. Na każde wakacje jednak zawsze wyjeżdżaliśmy do Ostrowa Lubelskiego, gdzie mieszkali dziadkowie. Uwielbialiśmy te wyjazdy, ponieważ w okolicy były trzy jeziora i dwa lasy, no i mieszkali tam nasi cioteczni bracia i siostry. Te wyjazdy łączyły się z całym rytuałem. Wyjeżdżaliśmy na drugi dzień po zakończeniu roku szkolnego. Mama już wcześniej miała spakowane najpotrzebniejsze rzeczy. Wstawaliśmy o czwartej rano i gospodarz odwoził nas do najbliższej stacji kolejowej. Zazwyczaj był to Wilkołaz. Dojeżdżaliśmy pociągiem do Lublina, tu czekała nas dwugodzinna przerwa. W końcu wsiadaliśmy do pociągu linii Lublin - Łuków i w ten sposób dojeżdżaliśmy do Gródka. Tam czekał na nas dziadek Piotr, który wiózł nas 15 kilometrów do Ostrowa. Tak było do 1932 roku, do śmierci dziadka. Później woził nas pan Sokołowski, który codziennie transportował do pociągu pocztę.

Skoro mamy okres przedświąteczny, to poproszę choć jedno wspomnienie ze świąt.
Święta obchodziło się u nas bardzo uroczyście i bardzo tradycyjnie, a więc co roku podobnie. Piękna choinka, przystrojona zabawkami, które wykonywaliśmy sami. W grudniu przychodziła paczka z podarunkami ze Lwowa. Po rozebraniu choinki dzieliliśmy sprawiedliwie wszystkie smakołyki, które tam wisiały i czekaliśmy do następnych świąt. Nie zapomnę jednak chyba dwóch wyjazdów świątecznych do Lwowa. Lwów zawsze robił na mnie ogromne wrażenie. Miasto wydawało się wesołe, czyste i rozśpiewane. Te lata były chyba najszczęśliwsze. Później zaczęła się wojna. A zaczęła się dla mnie w sposób zaskakujący.

Raczej wszystkich zaskoczyła.
W czerwcu pierwszy raz w życiu przyjechałem do Lublina, zdałem egzamin i zostałem przyjęty w poczet uczniów I Państwowego Gimnazjum i Liceum im. S. Staszica. Przez kilka miesięcy ciężko się przygotowywałem do egzaminu, ponieważ liceum państwowe było o wiele tańsze niż prywatne.

**Jakie były ceny?
Szkoła państwowa kosztowała dziesięć złotych plus dwa złote na koło rodziców za miesiąc, a prywatna trzydzieści pięć i pięć złotych za koło rodziców. Zatem różnica była ogromna i rodzice musieli żyć z przysłowiowym zeszytem w ręku, żeby odłożyć na wykształcenie swoich dzieci.

Ile zarabiał wtedy tata?
Był urzędnikiem państwowym i zarabiał dwieście złotych, a tuż przed wojną dwieście czterdzieści. Dla porównania, gajowy zarabiał wtedy około dziewięćdziesiąt złotych Z tym że trzeba jeszcze doliczyć pieniądze na utrzymanie. W sumie, licząc ze stancją i wyżywieniem, moje utrzymanie w Lublinie kosztowało dziewięćdziesiąt pięć złotych. Więc na utrzymanie rodziny zostawało jakieś sto czterdzieści złotych. Jaki ja byłem wtedy dumny i szczęśliwy, że zostałem przyjęty do starej lubelskiej szkoły z tradycjami. Po raz pierwszy w życiu miałem mieszkać samodzielnie i być w jakiś sposób odpowiedzialny za swoje życie. Lekcje miały się rozpocząć trzeciego września, a tu nagle jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że wojska niemieckie napadły na Polskę. Jak dziś pamiętam ten pochmurny ranek z popadującym deszczykiem. Wiadomość zastała nas w Ostrowie. W pamięci czternastoletniego chłopca utkwiła bezsilna złość na to, że zawiodły moje plany oraz rozpacz miejscowych Żydów. Wszyscy jak jeden mąż twierdzili, że jest to dla nich bezapelacyjny wyrok śmierci. Ani ja, ani moi rodzice nie potrafiliśmy wtedy tego zrozumieć.

Niedługo po tym zapewne zrozumieliście.
Pierwsze dni były dla mnie wielką przygodą, kręciliśmy się z bratem ciotecznym wokół polskiego wojska, pomagaliśmy żołnierzom i oczywiście zapoznawaliśmy się z bronią. Za kilka dni ojciec zagonił mnie do kopania schronu, to podobało mi się już mniej. Tak mijały dni. Tata zaangażował się w konspirację, co zajmowało mu coraz więcej czasu, a pod koniec wojny konspiracja zajmowała mu prawie cały czas. Z tego względu powoli zacząłem przejmować obowiązki na gospodarstwie. Uczyłem się powoli tej pracy i w końcu nawet zaczęło mi się to podobać. Kosiłem, młóciłem cepem, orałem, siałem ręcznie zboże...

Tata walczył w konspiracji, a Pan nie próbował?
Oczywiście, że później się zaangażowałem. Miałem nawet przypadek, że uciekałem wręcz z rąk jednego Niemca. Ale na początek nic nie wiedząc o podziemnych organizacjach, ani nawet się nie domyślając, wraz z kilkoma kolegami postanowiliśmy zorganizować tajny związek i nazwaliśmy go Związkiem Młodzieży Polskiej. Osobiście robiłem nawet z gumy pieczątkę. W ten sposób przeszliśmy do pierwszych akcji dywersyjnych. Wieczorami zrywaliśmy obwieszczenia w języku niemieckim, strzelaliśmy z procy do żarówek oświetlających posterunek policji, malowaliśmy polskie orły na murach. W końcu wybrałem się z moim bratem ciotecznym Tadziem Czają na "poważniejszą akcję". Postanowiliśmy w nocy poprzebijać opony w niemieckich samochodach wojskowych. Obeszliśmy wartę, ale przeliczyliśmy nasze możliwości. Scyzoryki, choć ostre, nie poradziły sobie z twardą gumą. Postanowiliśmy więc, że ściągniemy plandekę z przyczepki na amunicję i wzięliśmy ją ze sobą. Ukryliśmy ją w stercie słomy u mojego wujka Walkiewicza, u którego wtedy się ukrywałem. Na drugi dzień Niemcy zrobili ogromną awanturę, a wujek jak się dowiedział, co zrobiłem, to wściekł się ogromnie.

Mówił Pan, że uciekał z rąk Niemców.
Przyszedł w końcu czas, że dostałem nakaz pracy na terenie Trzeciej Rzeszy. Musiałem zacząć się ukrywać. Pamiętam, że zabrano wtedy naprawdę dużo młodych ludzi. Unikałem żandarmów, gestapowców w czarnych mundurach oraz pracowników Arbeitsamtu, których pogardliwie nazywaliśmy "łapaczami". Ci ostatni nie mieszkali w Ostrowie i tylko przyjeżdżali na akcje. W końcu miałem z nimi spotkanie. Ukrywaliśmy się wtedy z ojcem, każdy oddzielnie. Pod wieczór postanowiłem napoić krowy, bo zaczęły okropnie ryczeć. Zszedłem ze strychu i zacząłem ciągnąć ze studni wodę. Nagle poczułem na ramieniu czyjąś rękę. Patrzę, a tu cywil w tyrolskim kapeluszu i mówi: Komm, komm! W pobliżu domu na chodniku stało dodatkowo dwóch żandarmów. Cóż było robić? Puściłem korbę i wiadro z wodą poleciało w dół, a korba uderzyła Niemca. W te pędy rzuciłem się do ucieczki. On chciał wyciągnąć pistolet, ale jakoś to mu nie wychodziło. Rzucił się za mną i kiedy przeskakiwał przez płot, zaczepił nogą i wyrżnął w zagon kapusty, a ja w tym czasie ukryłem się w lesie. Tam przeczekałem w leśniczówce tydzień. W końcu zaangażowałem się w konspirację na poważnie. W tamtym rejonie było dużo oddziałów partyzanckich różnych ugrupowań. Z tego względu Niemcy bardzo często robili w tych okolicach obławy.

Jak widzę, ten okres to temat na długą, oddzielną rozmowę, bo poświęcił Pan tym czasom prawie jedną trzecią jednej ze swoich książek. W końcu zdał Pan maturę, skończył studia i zaczął swoją przygodę z kardiologią.
Początek studiów i wszystkie wcześniejsze wydarzenia z tym związane, koleżanki i koledzy, z których jedni już odeszli, a z innymi nadal utrzymuję kontakt. Pacjenci, kariera zawodowa i naukowa. Poświęciłem temu już sześćdziesiąt trzy lata. Widzi więc pan, to też temat na zupełnie oddzielną opowieść.

Jednak poproszę o choć jedno wspomnienie.
W październiku 1946 roku przerwałem pracę w fabryce, ponieważ rozpoczęły się studia na uniwersytecie. Największym problemem był wówczas całkowity brak podręczników. Radziliśmy sobie w ten sposób, że rozcinaliśmy książki na kilka rozdziałów i pożyczaliśmy kolejnym studentom. Nieraz miałem taki rozdział dosłownie na kilka godzin, bo następny student już czekał. Profesor Mieczysław Stelmasiak, kierownik Zakładu Anatomii Prawidłowej Człowieka, przychodził do nas rzadko i główny nacisk kładł na ćwiczenia praktyczne. A te były niezwykle przyjemne. W dziesięcio- lub piętnastoosobowych grupach przez cztery dni w tygodniu preparowaliśmy zwłoki ludzkie lub uczyliśmy się preparatów kostnych.

Preparowanie niezwykle przyjemne?
Preparowanie nie! Przyjemne były same ćwiczenia z anatomii. Takie częste i kilkugodzinne przebywanie ze sobą sprzyjało lepszemu zapoznawaniu się studentów i nawiązywaniu przyjaźni. Choć powiem panu ciekawostkę. Studenci w tamtych czasach różnili się wiekiem. Na przykład najmłodszy kolega liczył trzy lata mniej niż ja, a najstarszy miał równo tyle lat co moja mama i gdy był na ostatnim roku, to jego córka została studentką medycyny. Ja byłem w tej raczej młodszej grupie. Przypominam sobie na przykład Jasia Kostrzewę, byłego więźnia Oświęcimia. Tu nawiążę do zbliżających się świąt. Zawsze był wielce koleżeński i wiecznie opowiadał dowcipy. Dlatego byłem ogromnie zdziwiony, gdy w grudniu, gdzieś przed Bożym Narodzeniem, Jasio nie mógł się skupić, był markotny i robił kardynalne błędy. Zainteresowałem się tym i Jasio opowiedział mi wtedy, jak w oświęcimskim obozie znalazł w porze letniej grzyby. Ususzył je i zostawił na święta. W Wigilię zrobił z nich zupę. Jasio powiedział mi: "Słuchaj, to były jedyne grzyby w naszym baraku. A gdy je suszyłem, to koledzy wyśmiewali się ze mnie, że nie doczekamy Bożego Narodzenia. A jednak przeżyłem..."


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak Disney wzbogacił przez lata swoje portfolio?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski