Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Szewc, handlowiec, lotnik i suknia ze spadochronu (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Maria Pietraszewska opowiada historię trzech braci Prędkiewiczów, Zygmunta, Mariana i Juliana. Wspomina też rodzinne spacery po Ogrodzie Saskim i wyprawy do kawiarni.

Zapowiadała Pani, że opowie mi historię trzech braci Prędkiewiczów, Zygmunta, Mariana i Juliana, ale zapytam najpierw o słowa napisane przez dziecko na odwrocie zdjęcia: - Mój kochany dziadku umarłeś!
Ja to napisałam w 1938 roku, kiedy umarł mój dziadek, a ja miałam dziewięć lat. Na zdjęciu są mój tata Władysław Ślusarski i właśnie dziadzio Stefan Prędkiewicz. Stoją na rogu 3 Maja, bo tam mieszkali dziadkowie, a zaraz obok przy Ogrodowej mieszkali moi rodzice. Tam właśnie się urodziłam. W małym czerwonym domku naprzeciwko willi doktora pediatrii Frejtaga.

Bardzo elegancki pan z Pani dziadka. Czym się zajmował?
Właściwie był szewcem i miał zakład pod numerem 22 przy 3 Maja. Produkował buty i zatrudniał czeladników. W jednym pokoiku była pracownia, a w drugim magazyn skór, bo przy okazji handlował skórami z Rosji.

Pamięta Pani ten zakład?
Pamiętam, bo tatuś uczył mnie jeździć na łyżwach i tam właśnie u dziadka, czeladnik i przyjaciel dziadzia Józio Tatarkiewicz zawsze przybijał mi specjalne blaszki do butów, aby było do czego przyczepić łyżwy. A historia dziadka jest taka, że jego ojciec Eugeniusz miał niewielki majątek na Zamojszczyźnie i walczył w powstaniu styczniowym. Został ciężko ranny i zesłany na Syberię. Car zabrał mu wtedy ten mająteczek. Jego żona umarła i wszystkie dzieci, łącznie ze Stefanem, rozpierzchły się po świecie. Młodszy brat skończył szkołę agrarną, a dziadkowi nie chciało się za bardzo uczyć, więc wylądował u szewca w Lublinie. Bardzo kochałam tego dziadzia. Zawsze kiedy przyniosłam dobrą ocenę ze szkoły, dawał mi dziesięć groszy na cukierki. A dziesięć groszy przed wojną to było coś! Zresztą dziadkowie bardzo o mnie dbali i kochali, bo byłam pierwszą wnuczką. Babcia Karolina z domu Gieracz pochodziła z Kozłówki. Jej tata Piotr był ogrodnikiem u Zamoyskich.

I właśnie synowie Stefana i Karoliny Prędkiewiczów będą bohaterami tej opowieści. Zacznijmy od najstarszego.
Zygmunt urodził się w 1899 roku. W listopadzie 1913 roku wstąpił do wojska i brał udział w grupie majora Wieczorkiewicza w obronie Lwowa. Później, już po skończeniu gimnazjum, walczył w 1920 roku w wojnie polsko-bolszewickiej i swoją karierę wojskową zakończył w 1923 roku. Mieszkał później w Białymstoku i tam pracował jako buchalter. Parę dni przed drugą wojną został zmobilizowany do 77 pułku piechoty 19 dywizji w Lidzie i wtedy zaczęła się jego tułaczka. Kiedy weszli Sowieci, został wywieziony do łagrów na Syberii. Stamtąd wydostał się z armią generała Andersa. Walczył w Tobruku i pod Monte Cassino. W końcu trafił do Anglii. Nie wrócił do Polski, bo się bał. Miał zamiar wrócić, kiedy przejdzie na emeryturę, ale zmarł przed sześćdziesiątką. Kiedy został internowany, jego żona z małym Jacusiem i Wiesiem pozostali sami w Białymstoku. Przedostali się wtedy do Lublina, bo tu mieszkała rodzina. Pamiętam moment, kiedy ciocia Zosia zachorowała na tyfus. Wtedy mamusia zabrała Jacka i Wiesia do nas, aby ciocia spokojnie doszła do siebie i żeby dzieci się nie zaraziły. Później, już po wojnie, wujek z wdzięczności przysłał mi na ślub jedwab ze spadochronu. Miałam więc suknię z jedwabiu spadochronowego. Uszyła mi ją żona wujka Juliana.

Czy to jest korespondencja Zygmunta, którą słał z Syberii?
Tak. "Kochana Zosieńko. Jestem zdrów, czego Tobie, Jacusiowi i Wiesiowi życzę. Modliłem się za Twojego ojca, niech mu Bóg da niebo. Prosiłem Cię o fotografię Twoją i synusiów, a teraz proszę żeby ich rączki coś do mnie napisały. Pozdrów moich rodziców... Całuję Was moi ukochani. Zygmunt". Na końcu zawsze pisał: "Jak przyjadę to Jacusiowi i Wiesiowi opowiem bajeczkę".

O kim teraz Pani opowie. Może Julian?
To był ukochany brat mojej mamusi, bo urodził się w 1910 roku i był od niej młodszy tylko o dwa lata. Uczył się chyba u Vetterów, bo dwaj pozostali bracia uczyli się w szkole realnej, dzisiaj liceum imienia Zamoyskiego. Po zdaniu matury, Julian zaczął pracować w sklepie jako sprzedawca, a później kierownik. Kiedy zaczęła się wojna, został powołany do wojska i dostał się do niemieckiej niewoli. Udało mu się uciec i wrócić do Lublina. Pamiętam, że przyszedł do naszego domu, do swojej ukochanej siostry. Mieszkaliśmy wtedy na Rurach Jezuickich, a ponieważ mieszkanie było na parterze, to zaglądał do okien taki brudny, zarośnięty i wymizerowany. Zobaczyła go dozorczyni, zaczęła krzyczeć na niego i chciała przegonić. Wytłumaczył wtedy, że jest bratem Aleksandry Ślusarskiej. Wynajął mieszkanie i znów zaczął pracować w handlu. Tylko że tym razem w niemieckim sklepie.

Jak to?
Był bardzo zdolny i władał biegle niemieckim i udało mu się zatrudnić w sklepie firmy Meinl. Były to sklepy delikatesowe dla niemieckiej ludności. Wujek Julian pracował tam jako kierownik polskiego personelu. Sklep był niedostępny dla polskiej ludności, ale wujek, kiedy miał możliwość, to załatwiał Polakom jedzenie.

Pewnie odwiedzała go Pani w sklepie.
Oczywiście, że odwiedzałam. Z tym wiąże się historia wełnianego dywanu, który sprzedali moi rodzice. To był trudny czas i handlowali czym mogli, sprzedali nawet swoje obrączki ślubne. Kierownikiem całego sklepu był mężczyzna z Wiednia. Był kaleką i nie miał nogi. Można powiedzieć, że zaprzyjaźnił się z Julianem. Jego żona zawsze zwracała na mnie uwagę, bo byli bezdzietni, a ja byłam bardzo wścibska, rozgadana i rezolutna, więc bardzo jej się spodobałam. Pewnego dnia zaproponowała, że nas odwiedzi, bo jest ciekawa, gdzie to dziecko - czyli ja - mieszka. Przyszła i zobaczyła piękne wełniane dywany i oczywiście powiedziała, że chętnie by je kupiła. Ponieważ moja siostrzyczka Teresa chorowała wtedy na gruźlicę i potrzebne były pieniądze na leki, to rodzice sprzedali jej jeden dywan. Wywiozła go później do Wiednia, a z drugiego mama zrobiła nam swetry. Takie, panie Marcinie, to były historie.

A cóż to? "Ja niżej podpisany Józef Borman... oświadczam niniejszym, że obywatel Julian Prędkiewicz syn... dobrze znany jako człowiek o wysokim poziomie moralnym i etycznym, jako prawy Polak i dobry obywatel Państwa Polskiego..."
"... Kiedy w latach 1940-1944, podczas szalejącego terroryzmu hitlerowskich faszystów, byłem jako Żyd prześladowany i poszukiwany przez Gestapo, Julian Prędkiewicz z narażeniem siebie i swojej rodziny ukrywał mnie u siebie w domu i podczas nocnych i dziennych kontroli mieszkań nigdy się nie złamał, z całą świadomością i premedytacją wprowadzajac Niemców w błąd, ukrywał przed nimi fakt przechowywania mnie u siebie...".

To oświadczenie Żyda, któremu Julian pomagał podczas wojny. Wynajmował jeden pokoik przy ulicy Skłodowskiej 16, tam mieszkał i ukrywał Józia Bormana. Byłam na tyle duża, że chodziłam do wujka sprzątać i moja mamusia zawsze dawała mi dla wujka zupę. Jak ja się oburzałam, że dla jednego wujka daje tyle zupy. Kiedy ukrywanie Bormana nie było już możliwe, Julian dał mu pieniądze i zorganizował mu kryjówkę gdzieś na wsi pod Lublinem. Po wojnie wujek też pracował w handlu. A jeszcze przed wojną wyjechał do Warszawy i tam pracował w firmie cukierniczej Fuchs. Wyjechał tam, ponieważ rozstał się z pierwsza żoną, której nie kochał i chciał zamknąć ten rozdział w życiu. Zresztą to była bardzo przyzwoita kobieta i doskonała krawcowa. Właśnie ona szyła mi sukienkę na ślub.

Czas na wujka Mariana.
Urodził się w 1905 roku. Po skończeniu szkoły zatrudnił się jako buchalter w fabryce samolotów Plagego i Laśkiewicza.

Akurat tam?
To przez mojego tatę. Kiedy skończył szkołę, zgłosił się na ochotnika do legionów. Był kilka razy ciężko ranny. Podczas bitwy pod Kostiuchnówką, kozak odciął ojcu nos, ale proszę sobie wyobrazić, że lekarze w Wiedniu tak o niego zadbali, że przyszyli ten nos i później prawie nic nie było widać. Miał tylko bliznę.

To za ten nos trafił później do Wiednia cenny, wełniany dywan?
O tak! A wracając do wujka Mariana, to tata pracował jako fachowiec w kontroli technicznej w fabryce samolotów Plagego i Laśkiewicza. Wcześniej uczył się mechaniki lotniczej w Warszawskich Zakładach Lotniczych i tam zdobył cenzus mistrza. Tata pomógł zatrudnić się wujkowi w fabryce. Wujek zaczął pracować w pionie administracyjnym. Kiedy wybuchła wojna, fabryka została ewakuowana i Marian trafił przez Rumunię do Francji. We Francji skończył podchorążówkę i brał udział w kampanii francuskiej. Kiedy Francja skapitulowała, ewakuował się ostatnim okrętem do Anglii.

Tam też walczył? Miał prawie czterdzieści lat.
Właśnie. Mimo swojego wieku nie rezygnował ze służby. Zaczepił się gdzieś przy lotnictwie i wysłano go do Kanady. Tam przeszedł kilkunastomiesięczne przeszkolenie i zdobył specjalność nawigatora. Zaraz po tym skierowano go do 309 dywizjonu lotniczego, a stamtąd do 300 dywizjonu bombowego. Jego samolot został zestrzelony w nocy z 29 na 30 sierpnia 1944 r. nad terytorium Danii. Wracali wtedy z bombowego nalotu na Szczecin i zaatakował ich niemiecki myśliwiec. Samolot wujka spadł do jeziora i przeżył tylko, wyrzucony siłą eksplozji, pilot.Po tygodniu ciała lotników woda wyrzuciła na brzeg. Ale proszę sobie wyobrazić historię! Niemcy chcieli po prostu zakopać ciała, jednak miejscowy pastor, widząc na ich szyjach krzyżyki i medaliki, sprzeciwił się i zażądał godnego pochówku. Odprawił mszę i wspólnie z mieszkańcami Gammeltorf-Hansen pochował lotników. Postawili im grobowiec, a teraz stoi tam pomnik. Wujek jest nawet w Księdze Lotników Polskich. Proszę zobaczyć.

Napisano Prętkiewicz, a wszyscy w rodzinie byli Prędkiewicz.
Tak. Jedynie wujek pisał swoje nazwisko przez "te". Nie wiem jak, ale jakoś to wytłumaczył historycznie i tak zostało. A tu zdjęcie Mariana z żoną. Ożenił się z panną Lucyną Kieliszkówną i mieli syna Andrzejka. Jak widać, ciocia Lucyna była piękną kobietą.

Fakt, bardzo ładna. A ta kobieta?
To maja mamusia na balu karnawałowym w 1929 r. Była wtedy ze mną w ciąży i przez to ja później w szkole twierdziłam, że latałam samolotem. Na co moja nauczycielka protestowała. W końcu mamusia wytłumaczyła jej, że kiedy była ze mną w ciąży, to latała samolotem. Tatuś, jako pracownik fabryki, mógł czasem zabierać żonę na wycieczki lotnicze. Zresztą w tamtych czasach tatuś, jako fachowiec w fabryce samolotów, świetnie zarabiał.

A te małe elegantki na Krakowskim Przedmieściu?
Ja z siostrą i tatą. Rodzice często robili sobie z nami zdjęcia, a mamusia uwielbiała nas stroić w piękne sukieneczki. Pamiętam, że tatuś w sobotę krócej pracował. Wtedy stroili nas w odświętne ubrania i zabierali na spacery do Ogrodu Saskiego, a w niedziele oczywiście do kościoła. Po mszy następował dla nas, dzieci, najfajniejszy moment, bo rodzice zabierali nas na ciastka do kawiarni Ziemiańskiej albo do Semadeniego. Jak widać na tej fotografii, wychodziliśmy z kawiarni zawsze z paczką ciastek, bo zawsze brało się ciastka na deser do domu. Mam jeszcze takich historii co niemiara. Okupacja, likwidacja getta, szkoła chemiczna i tajne nauczanie czy chociażby moje dzieciństwo na Rurach Jezuickich... Próbuję to wszystko opisywać, ale zazwyczaj zwycięża we mnie leń, jednak, jak widać, opowiadać mogę zawsze.


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski