Pomaganie innym to taki zdrowy egoizm

Dorota Kowalska
fot. Szymon Starnawski
Tysiące osób poświęcą swój czas i serce tym, którzy tego potrzebują. Wielu z wolontariatu uczyniło sens swojego życia. Bo, jak mówią, uśmiech drugiego człowieka jest bezcenny

Martyna, Julia, Ola: trzy nastolatki, uczennice klasy trzeciej Gimnazjum nr 119 w Warszawie-Wesołej. Wciąż w biegu między szkołą, zajęciami dodatkowymi, domem. Narzekają, bo mało czasu, dużo nauki, a przecież im też się coś od życia należy. Chciałyby od czasu do czasu spotkać się z przyjaciółmi, pójść do kina albo po prostu pogadać. To po co im był jeszcze ten wolontariat?

Martyna Lewandowska: - Tak myślę, że nasze czyny świadczą o tym, kim jesteśmy. Dołączyłam do szkolnego wolontariatu przez wrażliwość na cierpienie i biedę innych. Mam wszystko, czego potrzebuję, i mogę mieć więcej, tymczasem moim rówieśnikom w Afryce czy Indiach brakuje pożywienia i wody. To rodzi we mnie poczucie winy. Nie potrafimy przeżyć jednego dnia bez telefonu czy komputera, a w tym samym czasie inni żyją w strasznej nędzy, często bez dachu nad głową. Kiedy byłam kilkuletnią dziewczynką, zobaczyłam w telewizji wychudzone afrykańskie dzieci, bezdomnych na ulicach wielkich, bogatych miast i chyba właśnie wtedy zapragnęłam zmienić świat. Wiem, że jedna osoba nie zdziała wiele, ale w grupie możemy zrobić dużo więcej.

Julia Samoć: - Dlaczego wstąpiłam do wolontariatu? Myślę, że na to pytanie nie ma jednej, konkretnej odpowiedzi. Wiele czynników się na to złożyło, między innymi to, że wolontariat sprawia mi ogromną przyjemność i satysfakcję. Ta "praca" tak naprawdę towarzyszy mi od podstawówki. Organizowaliśmy wtedy różnego rodzaju kiermasze, a zebrane pieniądze oddawaliśmy na jakiś szczyty cel czy pomoc w schronisku. Zawsze robiłam i nadal robię to z grupką moich przyjaciółek, dzięki czemu sprawa mi to jeszcze większą radość. Moim najmilszym doświadczeniem jest praca z niepełnosprawnymi, naprawdę uwielbiam tych ludzi. Niewiele się od nas różnią, też potrafią się wygłupiać, tańczyć, śpiewać i zawsze starają się robić jak najlepsze wrażenie.

Ola Kiełczykowska: - Pomaganie innym: słabszym, chorym, to tak naprawdę przyjemność. Nigdy nie myślałam o tym jak o obowiązku. Zaczęło się, kiedy w podstawówce pojechałam z grupką koleżanek i kolegów do schroniska dla psów w Józefowie. Widziałam, w jakich warunkach żyją tam zwierzęta, jak wiele serca oddają tym psiakom wolontariusze i właściciele schroniska poświęcają im cały swój czas, pielęgnując je, szukając dla nich domów. Od tego spotkania zaczęła się moja przygoda w wolontariacie. Pomyślałam, że wolny czas można spożytkować tak, aby sprawić komuś przyjemność, radość i że naprawdę nie potrzeba tak wiele, aby ktoś po prostu szczerze się uśmiechnął.

Co tydzień, w środy, zaraz po lekcjach chodzą do świetlicy dla osób niepełnosprawnych intelektualnie. Ostatnio przygotowywały z niepełnosprawnymi świąteczne jasełka, które wystawiali kilka dni temu. Biorą udział w zajęciach śpiewu, tańca, zajęciach plastycznych. Pomagają, jak umieją, a przy tym świetnie się bawią. I tak od ponad roku. Co z tego mają?

Martyna Lewandowska: - Największą radość daje mi uśmiech kogoś, komu zdołałam pomóc. Wdzięczność ludzi nie musi być wielka i nie wiadomo jak bardzo droga. Może się ujawniać w zwykłym, szczerym uśmiechu. To jest dla mnie najcenniejsza nagroda. Pracując z osobami niepełnosprawnymi fizycznie i psychicznie, nauczyłam się szacunku do drugiego człowieka i odkryłam, że ci ludzie są wspaniali. Emanują niespotykaną miłością i dobrocią, której można im tylko pozazdrościć. Słuchając, jak śpiewają, czy widząc, jak rozwijają inne swoje talenty, bardzo się wzruszam. Uświadamiam sobie, że potrafią być lepszymi ludźmi od nas samych, bo czasem zachowujemy się jak zwierzęta.

Julia Samoć: - Nauczyłam się cierpliwości, wyrozumiałości, pokory i szacunku do tego, co mam. Pomagam, ponieważ chcę, by ludzie byli po prostu szczęśliwi. Jest wielu potrzebujących, ale także wielu pomagających, choć zawsze będzie ich za mało. Wolontariat istnieje na całym świecie w najróżniejszych formach. Myślę, że każdy znalazłby w nim coś dla siebie. W każdym razie ja bardzo cieszę się z tego, co robię, niezależnie od tego, czy jest to upieczenie ciasta na kiermasz, pomoc w zorganizowaniu jakiegoś pikniku, czy zajęcia z osobami niepełnosprawnymi. Warto pamiętać, że wolontariusz to tak naprawdę człowiek, który zachowuje się po ludzku, a każdy, chociaż czasami, powinien pokazać się z tej lepszej strony.
Ola Kiełczykowska: - Myślę, że z pomaganiem innym jest jak z prezentami. Bardzo lubię je dostawać, ale zdecydowanie bardziej wolę dawać je innym. Cieszę się radością obdarowanego. Wolontariat to ogromna radość i satysfakcja, bo wiem, przynajmniej mam nadzieję, że osoby niepełnosprawne, którym pomagamy, lubią nas, cieszą się, że z nimi jesteśmy, że poświęcamy im swój czas. To także ciekawa lekcja dla mnie, bo tak naprawdę nie wiem, kto komu więcej daje: my niepełnosprawnym czy oni nam, wolontariuszom. Czego mnie nauczyli? Dzięki naszym przyjaciołom ze świetlicy doceniam dzisiaj to, co mam, dostrzegam szczegóły, których wcześniej chyba jednak nie dostrzegałam. Bardziej niż kiedyś potrafię cieszyć się życiem.

Ale żeby była jasność, nie one jedyne działają w wolontariacie. W klasie, do której chodzą - to klasa humanistyczna - prawie połowa osób pomaga tym, którzy tego potrzebują. I nie jest to wcale jakaś wyjątkowa klasa. Katarzyna Tucholska, nauczyciel bibliotekarz pracujący w Gimnazjum nr 119 w Warszawie-Wesołej, w 2003 r. założyła tu Szkolny Klub Gimnazjalisty. Na początku było kilka wolontariuszek z trzecich klas. Pierwsze akcje? Pamięta je, jakby to było wczoraj: pomagali w urządzaniu ogródka w Społecznej Szkole Podstawowej Fundacji "Otwartych Serc" w Sulejówku, zbierali też zabawki i gry dla małych pacjentów ze szpitala w Między-lesiu. Dzisiaj jest ponad 20 projektów, w które szkoła jest zaangażowana, i dziesiątki chętnych, którzy chcą pomagać innym. Na koniec zeszłego roku wręczyła 144 dyplomów najlepszym wolontariuszom. Mają kontakt z dziećmi, ludźmi chorymi, starymi, niepełnosprawnymi, z bezdomnymi zwierzętami, poznają różne sposoby niesienia pomocy, mogą się realizować na milion sposobów.

Katarzyna Tucholska nie zgadza się, jeśli ktoś narzeka, że dzisiaj młodzież to egoiści skupieni wyłącznie na sobie, że tylko laptopy im w głowie, telefony komórkowe, że nie ma w ich życiu miejsca dla drugiego człowieka. - Mamy wspaniałą młodzież. Tak naprawdę w każdym z tych młodych ludzi jest potrzeba pomagania innym, tyle że nie każdemu dane było tę potrzebę realizować. Nasz szkolny klub jest oblegany przez uczniów. Ale też każdy ma szansę znalezienia akcji na miarę własnych sił i możliwości czasowych, bo tych akcji prowadzimy naprawdę sporo. Co ważne, często w wolontariacie odnajdują swoje miejsce uczniowie, którym sama nauka nie daje satysfakcji - tłumaczy Katarzyna Tucholska. Zastanawia się chwilę. - Jedenaście lat, to długi okres i mogłabym jeszcze sporo opowiadać o działalności charytatywnej naszej młodzieży. Ja sama wiele przez te lata mogłam się od niej nauczyć, chociażby otwartości, pomysłowości, spontaniczności, ale chyba przede wszystkim radości. Wiem, że często słyszy się o trudnym wieku młodzieży gimnazjalnej, mnie dane było poznać młodych z tej najlepszej strony - dodaje.
Anita Wróbel jest starsza od dziewczyn z warszawskiego gimnazjum. Skończyła właśnie politykę społeczną na Uniwersytecie Warszawskim. Od kilku miesięcy pracuje. - Bardziej niż sam wolontariat interesował mnie temat osób starszych - opowiada.
Nietypowe, jak na tak młodą osobę.

- Wcale nie - szybko ripostuje. - W stowarzyszeniu działa wielu wolontariuszy, którzy opiekują się osobami starszymi - twierdzi. U niej wzięło się to chyba z więzi, jaką miała z dziadkami. Jednej babci nie znała - zmarła, zanim Anita się urodziła - drugą cieszyła się zaledwie dziewięć lat. Ale dziadkowie rozpieszczali ją i poświęcali jej każdą wolną chwilę. Kiedy zmarli i oni, właściwie rok po roku, zaczęło jej tych kontaktów brakować. Usiadła przed komputerem i zaczęła szukać organizacji, które pomagają starszym. Tak trafiła na stowarzyszenie Mali Bracia Ubogich, które działa na rzecz samotnych osób starszych.
- To był rok 2011. Jak każdy mam trochę czasu i uznałam, że trzeba go spędzać mądrze, łączyć przyjemne z pożytecznym - wzrusza ramionami. Takie to oczywiste.

W stowarzyszeniu skupiają się na kontakcie wolontariusza z seniorem, którego ten odwiedza systematycznie. Chodzi o to, żeby nawiązać więź, stałą relację. Ona ma swoją panią Halinkę. Cudowna osoba: pełna ciepła, poczucia humoru. Odwiedza ją raz w tygodniu, ale zdarzało się, że wpadała trzy dni z rzędu. Siedzą i rozmawiają. Pani Halinka ma tysiące historii, które warto opowiedzieć, więc opowiada. - Uwielbiam jej dystans do siebie i świata. Ma problemy ze wzrokiem, ale nie traci poczucia humoru. Wkłada czapkę przed lustrem i mówi: "Ty wiesz co, Anitko, ja się nawet cieszę, że oczy już nie te same, przynajmniej swoich zmarszczek nie widzę". Innym razem, kiedy wiedziała, że mam dużo zajęć na uczelni, wstała i do mnie: "Gadu, gadu, przegadali do obiadu. Uciekaj już do domu!" - śmieje się Anita.

Ma też swoją misję do spełnienia. Kiedy przychodzi do swojej pani Halinki, na stole leży kupka listów, karteczek, pism, które musi jej przeczytać. Jeśli trzeba, odpisze, uporządkuje. Nie wyobraża sobie dzisiaj życia bez pani Halinki.

Na świecie działa wiele organizacji, których zadaniem jest pomaganie innym, pracują w nich tysiące wolontariuszy. Często narażają zdrowie, nierzadko giną tylko dlatego, że chcą oddać swój czas, umiejętności i serce tym, których los doświadczył bardziej niż ich samych. I wcale nie zrażają ich kolejne doniesienia o śmierci wolontariusza czy pracownika organizacji charytatywnej. A te, przynajmniej ostatnio, wcale nie należą do rzadkości.
Prawdziwą rzeź zakładników, i to dosłownie, urządza od wielu miesięcy terrorystyczna organizacja Państwo Islamskie (ISIL), która zajęła znaczne obszary Syrii i północnego Iraku. 26-letni Amerykanin Peter Kassig z Indianapolis jest jednym z ostatnich działaczy organizacji charytatywnych zamordowanych przez zabójców z tej organizacji. W połowie listopada opublikowano w internecie 16-minutowe nagranie wideo zawierające sceny masowej egzekucji zakładników ISIL. Kończy się ono sceną, na której widać terrorystę przykładającego nóż do szyi Kassiga. - To był akt czystego zła - powiedział po uzyskaniu potwierdzenia egzekucji prezydent Barack Obama.

Kassig, który służył w amerykańskiej armii i został wysłany na kilka miesięcy do Iraku w 2007 r., po powrocie do kraju odszedł z wojska z powodów zdrowotnych. Jak później mówił, chciał znaleźć w życiu jakiś cel, który nadałby sens jego działaniom. Odnalazł go w pomaganiu potrzebującym. Kassig przeszedł w USA kurs ratownika medycznego, wyjechał do Libanu i Syrii. Tam przez lata pomagał jako ratownik medyczny uchodźcom syryjskim. Założył własną organizację charytatywną i pracował już bezpośrednio na terenie ogarniętej wojną domową Syrii. Dostarczał potrzebującym artykuły medyczne i najbardziej niezbędne rzeczy, jak koce czy środki potrzebne do egzystencji. To była jego misja.

W październiku został pojmany przez terrorystów z ISIL w syryjskiej prowincji Deir al-Zour. Z listu do rodziców pisanego z niewoli wynika, że bał się śmierci, chociaż próbował wciąż żyć nadzieją. "Jeśli naprawdę zginę, myślę sobie, że wy i ja możemy szukać pocieszenia w świadomości, że odchodzę [z tego świata] przez to, że próbowałem łagodzić cierpienia i pomagać ludziom będącym w potrzebie" - pisał.

Wśród ofiar zabójców z ISIL był też 47--letni taksówkarz z Manchesteru Alan Henning. Wideo z nagraniem jego ścięcia ujawniono na początku października. Henning wyjechał do Syrii, by dostarczać ubrania i żywność dla ludności dotkniętej wojną. Był wolontariuszem. - Alan pojechał do Syrii pomagać ludziom wszelkich wyznań w ich trudnej godzinie. Fakt, że został wzięty za zakładnika w czasie, kiedy próbował pomagać innym, a teraz został zamordowany, świadczy, iż poziom zdeprawowania tych terrorystów nie ma granic - mówił po śmierci Henninga premier Wielkiej Brytanii David Cameron. Nagranie z egzekucji Brytyjczyka było jednym z najpotworniejszych. Henning zaczął coś mówić, gdy zabójca zakrył jego usta chustką i zaczął podcinać gardło. Henning wydał stłumiony krzyk. Później na nagraniu pokazano ciało Brytyjczyka z odciętą głową.
Martyna Zygmuntowicz też myślała przez chwilę, żeby jechać na misje. Nigdy nie miała problemów, żeby zmienić miejsce zamieszkania. Znalazła nawet ofertę, ale skierowana była do studentów, a ona skończyła już wtedy 26 lat. No i z czasem ustatkowała się, poukładała życie, dzisiaj ciężko by jej było rzucić to wszystko i jechać w świat.

Szczupła, ciemne włosy do ramion, ciemne oczy schowane za okularami. Nie wygląda na swoje 32 lata. Nawet głos ma dziewczęcy. Od 16 lat, jak to mówi, w różnych opcjach wolontariatu. - Nie pamiętam, co było tą iskrą, początkiem. Chyba koleżanka mnie na ten wolontariat namówiła, inna rzecz, że czułam potrzebę pomagania innym - tłumaczy. Studiowała animację społeczno-kulturalną, a po zajęciach biegała do świetlicy środowiskowej i pracowała z dziećmi. Zrobiła sobie rok przerwy. Pustka. Czegoś jej brakowało. Szybko wróciła do tego, co stało się częścią jej życia, jak się okazało, bardzo ważną częścią.

W Fundacji "Mam Marzenie" jest zastępcą koordynatora w oddziale mazowieckim - największym, najliczniejszym. Odpowiedzialna między innymi za szkolenie nowych wolontariuszy. Pracuje ich na Mazowszu około 50, wszyscy nimi są, ona także, a fundacja ma przecież 16 oddziałów. Spełnili 5668 marzeń. To 5668 uśmiechów, chwil, których te dzieciaki nigdy nie zapomną, być może najfajniejszych w ich życiu. Bo przecież nie mają łatwo: są chore, często nieuleczalnie.
Pamięta Marysię, znają się od 2012 r. Mała miała białaczkę. Marzyła o pokoju w kolorowe biedronki. Rodzice dziewczynki kończyli właśnie budowę domu, więc musieli czekać. To było tuż przed Wielkanocą tego roku - wykleili jej ściany tymi wymarzonymi biedronkami, poskręcali meble. Przebrali się za zwierzaki i czekali na małą w jej nowym, bajecznym pokoju. Kiedy weszła… - Radość Marysi była nie do opisania, nie zapomnę tej radości nigdy. Inna rzecz, że to było takie marzenie wyczekane - wspomina i sama się uśmiecha.
Są z Marysią cały czas w kontakcie. Dziewczynka kończy leczenie. Teraz trzeba czekać. Mieć nadzieję, że choroba nie wróci. Trzymają kciuki. Musi się udać.

Justyna Franczuk jest rówieśniczką Martyny Zygmuntowicz. Ona z kolei pamięta takie marzenie: 9-letnia Samanta, wspaniała dziewczynka i bardzo chora. Zanik mięśni doprowadził właściwie do całkowitego paraliżu jej drobnego ciała. Samanta może tylko lekko podnieść jedną rączkę, trudno jej utrzymać główkę w pionie. Dziewczynka miała jedno marzenie: wystąpić w teatrze. Sporo się naszukali teatru i aktorów, którzy zechcieliby pomóc. W końcu trafili do teatru Lalka. Samanta dostała w nim główną rolę Czerwonego Kapturka. Mieli dwa tygodnie na rozprowadzenie biletów. Aktorzy grali za darmo, widzowie wiedzieli, że to przedstawienie jest spełnieniem marzenia ciężko chorego dziecka. Sala była pełna.

- Samanta z pomocą mamy odnalazła pierwotny scenariusz sztuki, jak się później okazało, ona jedna go znała, ponieważ w międzyczasie tekst uległ modyfikacjom, o czym aktorzy, jak sami przyznali, zapomnieli. Nauczyła się go perfekcyjnie. Nie było prób. Dostała piękny kostium. Nie chciała, aby przed sceną był specjalny podjazd dla wózków. Nie lubi, kiedy ktoś się nad nią lituje. Na teatralne deski wyjechała dosłownie z podłogi, była w niej specjalna klapa, którą otwarto automatycznie i dziewczynka ukazała się oczom widzów, będąc na czymś w rodzaju windy. Zero tremy. Zagrała tak, że ludzie płakali - opowiada Justyna Franczuk. Widzowie bili brawo na stojąco. Pamięta mężczyznę, mógł mieć 40 może 45 lat. Podszedł do nich. "To najpiękniejszy dzień w moim życiu" - powiedział. To był piękny dzień dla nich wszystkich, nie tylko dla Samanty.
- Gdzieś tam w każdym z nas jest potrzeba pomagania innym, trudno ją zdefiniować, ale pomaganie to rzecz zupełnie naturalna. Przynajmniej dla mnie - mówi.

Jej rodzice pomagali wszystkim naokoło, często swoim kosztem. Widziała to na co dzień. Sama też udzielała się w szkole, potem na studiach. Taki nawyk: widzi matkę z wózkiem na przystanku, podjeżdża autobus, pomaga kobiecie. Tak samo z osobami na wózku inwalidzkim. W pewnym momencie zaczęła pomagać przy organizacji maratonów, potem uczyła dzieci w rodzinnych domach dziecka, kiedy ten projekt wygasł, trafiła do Fundacji "Mam Marzenie". Bo zawsze chciała pracować z dzieciakami.

Nie wyobraża sobie życia zamkniętego w drodze między pracą a domem. Życie coś musi wypełniać. Ona ten wypełniacz znalazła. Zastanawia się chwilę: "Myślę sobie, że to jest taki zdrowy egoizm. Dajemy innym dużo, ale bardzo dużo od tych ludzi dostajemy".
Współpraca: Wojciech Rogacin

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na i.pl Portal i.pl