Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Początkowo wszystko wskazywało na samobójstwo, ale to był mord

Agnieszka Kasperska
123RF
Jana K. sąsiedzi uważali za spokojnego i zamkniętego w sobie mężczyznę. Kiedy znaleziono jego ciało, wieś uznała, że targnął się na swoje życie. Nie byłaby to przecież pierwsza taka próba.

W dniu 24 czerwca 1996 w domu w Woli Tulnickiej koło Parczewa znaleziono zwłoki Jana K. Jego ciało odkrył rano brat mężczyzny, który przyszedł mu złożyć życzenia imieninowe.

Kiedy brat Jana zapukał do jego drzwi, nikt nie otworzył. Nacisnął na klamkę. Gdy drzwi uchyliły się, usłyszał, że gra radio. Myślał, że solenizant ma już gości. Wszedł do środka. Zauważył zakrwawionego brata leżącego w poprzek na łóżku stojącym w tzw. letniej kuchni. Zobaczył, że pod jego nogami leży pistolet. Złapał go za rękę. Nie był jednak pewny, czy żyje. Pobiegł do sąsiadów, żeby wezwać pogotowie i policję.

Samobójstwo?

W pierwszej chwili cała wieś myślała, że Jan K. popełnił samobójstwo. Mężczyzna zapowiadał w rozmowie z wieloma osobami, że pozbawi się życia. Miał już zresztą za sobą jedną nieudaną próbę samobójczą. Próbował się zabić, zjadając środek owadobójczy, który popił wódką zmieszaną z kolejną porcją trucizny. Potem ubrał się w garnitur. Zapalił gromnicę i położył się do łóżka. Nie umarł tylko dlatego, że odwiedził go sąsiad, który zdążył na czas wezwać pogotowie. Jana K. odwieziono do szpitala psychiatrycznego. Spędził w nim dwa miesiące. Jego stan nie poprawił się jednak. Wciąż opowiadał, że się powiesi. Bratu, z którym był bardzo zżyty (mieszkali w sąsiednich wsiach, ale często się odwiedzali), mówił:
- Bracie, ja nie mogę tak żyć w gehennie, tej samotności, zrobię sobie stryczek.
Brat błagał, żeby nie gadał głupstw.
- Nie rób mi przykrości. Twojej śmierci bym nie przeżył - tlumaczył.
- Nie zabraniaj mi popełnić samobójstwa, bo chcę się wyzwolić - mówił wtedy Jan K. i dodawał, żeby po jego śmierci nikt nie rozpaczał.

Podobne rozmowy przed śmiercią Jana K. były coraz częstsze. Jego stan się pogarszał. Lekarz, którego regularnie odwiedzał, chciał go znowu hospitalizować. Mężczyzna odkładał jednak decyzję o leczeniu. Brał tylko proszki. Mówił sąsiadom, że gdy mu zabraknie tabletek, to już nie będzie żyć. Jednemu ze znajomych dawał nawet kilka razy do odsłuchania taśmy, na których nagrał, że odchodzi na drugi świat.

- Robił to wielokrotnie, ale nie w ciągu kilku ostatnich miesięcy przed śmiercią - zeznał świadek. - Ostatnio mówił, że miał widzenie z jakąś osobą, która powiedziała mu, żeby drugi raz nie nastawał na swoje życie. Ostatni raz widzieliśmy się na dziewięć dni przed jego śmiercią. Mówił, że ma zamiar ułożyć sobie życie.

Życie

Bo życie Jana K. do udanych nie należało. Od samego niemal początku nie układało mu się z żoną. Kobieta odeszła od niego niespełna rok po ślubie, kiedy była już w pierwszej ciąży.

- Musiałam tak zrobić, bo mąż był chorobliwie zazdrosny, mimo że nie dawałam mu powodów - tłumaczyła kobieta. - Kiedy od niego odeszłam, został pobity na zabawie. Potem mnie pomawiał, że to ja kogoś na niego nasłałam.

Pomimo to, gdy doszedł do siebie, zaczął namawiać żonę, żeby do niego wróciła. Kobieta uległa. Wkrótce na świat przy-szło ich drugie dziecko. Pożycie małżeńskie uległo nieznacznej poprawie. Prowadzili wspólnie gospodarstwo rolne. Żyli spokojnie i w miarę dostatnio. Nie trwało to jednak długo, bo wkrótce Jan K. zaczął mieć napady wściekłości. Mówił, że wysadzi dom w powietrze. Żonę zamęczy lub udusi, a sam się otruje. Kilka razy ją podduszał. Wyzywał w wulgarnych słowach. Rzucał w nią różnymi przedmiotami. Był wybuchowy i agresywny. Znęcał się. Kazał kłaść się na łóżku i mówił, że będzie ją torturował, a dźwięki zbrodni nagra. W chwilach, gdy był miły, przyznawał, że ma lęki i bóle głowy. Żona prosiła, żeby się leczył, ale zawsze odmawiał. Prosiła też, aby nie pił, ale on mówił, że jak wypije, to jest mu lżej. Cały czas kłócili się też o zdrady, których w rzeczywistości jednak nie było. Kobieta miała wreszcie dosyć i odeszła.

Zupełnie inaczej o Janie K. mówili sąsiedzi. Uważali, że jest trochę "nienormalny". Jak dostawał rentę, to był przez kilka dni chory z przepicia. Sąsiedzi się jednak nie skarżyli, bo nigdy nikomu krzywdy nie zrobił. Uważali go za człowieka skrytego i nieszczęśliwego. Uważali, że jest rozżalony. Żałowali, gdy mówił, że nikt go nie odwiedza, a on jest jak samotny więzień w czterech ścianach, chociaż jednocześnie wiedzieli, że to nieprawda. Jan K. przyjmował często gości, jego wrażenie wiecznej samotności wynikało raczej z choroby psychicznej.

Dzień przed śmiercią

Dzień przed śmiercią, około południa do Jana K. przyszli Wiesław i Krzysztof B. oraz narzeczona drugiego z mężczyzn. Spytali, czy mogą wypić u niego alkohol. Prosili o szklankę. Rozłożyli się przed domem na trawie.

- K. początkowo nie pił. Przyniósł nam słoik ogórków. Chodził do innego sąsiada. Potem w sumie wypił z nami tylko dwa kieliszki wódki, zdenerwowany nie był, nie skarżył się - zeznał jeden z braci. - O broni nic nie mówił. Na takie tematy nie rozmawialiśmy.

Drugi z uczestników imprezy zeznał, że gdy pili, Jan K. niemal w ogóle się nie odzywał. Wyglądał, jakby był przygnębiony, ale nie mówił dlaczego. Imprezowicze zresztą o to nie pytali. Rozmawiali o różnych "nieważnych sprawach". Mężczyzna wspomniał tylko, że boli go noga, którą wcześniej smarował maścią.

Impreza trwała do godziny 16. Po niej Jan K. odwiedził sąsiadkę. Przyniósł butelkę wina. To "imieninowe" - powiedział. Wypił ją z bratem kobiety. Zaproponował potem, że da pieniądze na więcej alkoholu, tylko niech sąsiad pojedzie go kupić. Kiedy ten nie chciał, wyszedł z domu. Poszedł do rodziny G. Bywał tam często. Rozmawiał z głową rodu i pełnoletnimi już synami. Przychodził do nich także po mleko. Nie płacił za nie, ale w zamian pozwalał paść bydło na swojej łące. Tego dnia dał pieniądze na trzy wina, które wypiła głowa rodu w letniej kuchni. Potem wyszedł.

Sąsiedzi przechodzący po zmroku przez wieś widzieli jeszcze tylko, że u Jana K. pali się światło. Okna były zasłonięte, ale ze środka dobiegały głośne rozmowy.

Śmierć

Jego ciało znaleziono około 10 rano. Biegły uznał, że do zbrodni mogło dojść zaledwie godzinę wcześniej. Z całą pewnością nie było to samobójstwo. Mężczyzna miał obrażenia głowy, spowodowane uderzeniem twardym i tępym narzędziem. Miał także obrażenia ramion, które mogły wskazywać na to, że przed zadaniem ciosów ktoś go obezwładnił, chwytając za nie. Był także przyciskany do twardego podłoża.

Miał także dwie rany postrzałowe. Policjanci znaleźli pierwszą łuskę w pobliżu drzwi wejściowych. Na tynku znaleziono także niewielką ilość krwi. Biegli uznali, że mężczyzna nie byłby w stanie strzelić do siebie po raz drugi. Tymczasem drugą łuskę znaleziono przy łóżku.

- Między powstaniem krwiaków ramion a zgonem upłynął pewien, trudny do sprecyzowania, czas - ustalili ponadto biegli. - Charakter stwierdzonych obrażeń wskazywał, że śmierć była następstwem przestępczej działalności osób trzecich.

Odnalezienie sprawców okazało się jednak niemożliwe. Nie udało się znaleźć żadnych dowodów bezpośrednich. Zarówno na pistolecie (Mauser kaliber 6,35 mm), jak i na łuskach nie było śladów linii papilarnych. Nie udało się nawet ustalić, czy pistolet mógł należeć do Jana K. Sąsiedzi twierdzili, że broń mógł sobie sam zrobić. Był zdolny. Dorabiał sobie przewijaniem silników. Potrafił też naprawić dosłownie wszystko. Co więcej, broń mogła się znajdować w rodzinie K. od dawna. Krótki pistolet miał swego czasu ojciec Jana K., który służył w Armii Krajowej. Ukrył ją na strychu, ale potem zniknęła z niego w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie wiadomo kto, dlaczego i kiedy ją zabrał.

Wiadomo jedynie z całą pewnością, że nie była to zbrodnia na tle rabunkowym. Wiele osób wiedziało, że K. trzyma pieniądze w kredensie. Po jego śmierci znaleziono w nim 300 dolarów. Mieszkanie nie było splądrowane. Rzeczy leżały porządnie poukładane w szafkach.

Sprawca

Zaczęto szukać sprawcy zbrodni. Policjanci wyselekcjonowali pewną grupę podejrzanych. Przedmiotem ich szczególnego zainteresowania były osoby, które w ostatnim dniu życia Jana K. piły z nim alkohol. W pewnej chwili toczącego się postępowania zatrzymali nawet jedną z nich, uważając, że jest ona najbardziej podejrzana o współudział w zbrodni. Dowodów jednak nie było, a alibi mężczyzny okazało się całkiem poważne. Także drugi z mężczyzn, którym bliżej zajmowała się policja, nie mógł rano 24 czerwca popełnić zbrodni. Był wtedy w zupełnie innej wsi. Potwierdziło to wiele osób.

Ostatecznie 24 grudnia 1996 r. prokurator zdecydowała o umorzeniu postępowania z powodu niewykrycia sprawców. Teraz sprawą zajmują się policjanci z lubelskiego Archiwum X.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski