Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Baran porwał na wóz Jagnię i pojechał do diabła

Marcin Jaszak
Paweł Olech (pierwszy z prawej z wąsami) z rodziną i sąsiadami
Paweł Olech (pierwszy z prawej z wąsami) z rodziną i sąsiadami archiwum Krzysztofa Olecha
Kolejni Olechowie z gałęzi Krzysztofa pozostawali na ojcowiźnie. Jedni popadali w tarapaty, inni nagle umierali. Wszyscy z nich starali się iść z postępem. Krzysztof Olech opowiada o rodzinnej Bychawce, koniach z hodowli hrabiego Rohlanda i nazbyt zachłannych kupcach.

Widzę, że włożył Pan całe serce i poświecił dużo czasu na poszukiwanie śladów historii swojej rodziny. Drzewo genealogiczne na ścianie, dokumentacja i fotografie z dokładnymi opisami.
Bazowałem głównie na księgach parafialnych w Bychawce i sięgnąłem tam drugiej połowy osiemnastego wieku. Właśnie wtedy w Tuszowie, w 1775 roku urodził się Jan Olech, mój praprapradziad. Jak zostało napisane w księgach, urodził się w rodzinie chłopskiej, jak wtedy się mówiło, byli to włościanie. Kiedy miał dwadzieścia dwa lata, ożenił się z Anną Bogut, choć z tym nazwiskiem mam problem, bo w innych księgach występuje jako Anna ze Stępniów. Dalej napisano, że Jan mieszkał wraz z żoną w jednej parafii Bychawka, ale w kilku wsiach. W Tuszowie, Piotrowicach, a po 1823 roku zamieszkali w Bystrzycy. Prawdopodobnie najmował się do pracy w dworach i w ten sposób zarabiał na utrzymanie rodziny.

A było na kogo pracować, bo miał, jak widzę, siedmioro dzieci.
Widocznie pracował ciężko, bo zmarł w 1830 roku, czyli kiedy miał pięćdziesiąt pięć lat, choć na tamte czasy to i tak dużo. Jeden z jego synów Józef wykształcił się na tkacza. Widocznie się na tym dorobił, bo kupił działkę w Bychawce. Takie siedlisko tuż obok kościoła. Osiedlili się tam z żoną Franciszką z Putkowskich około 1826 roku. W ten właśnie sposób w Bychawce zaczął się rozwijać ród Olechów.

Józef też miał siedmioro dzieci.
Tak, ale proszę zobaczyć jak bardzo cieszył się z pierworodnego syna, bo wcześniej urodziła się Agnieszka. Tak sobie to wyobrażam, bo nadał synowi aż trzy imiona: Gaspar, Melchior i Baltazar. A może dziecko dostało te imiona, bo urodziło się trzeciego stycznia, tuż przed świętem Trzech Króli. Kacper wyjechał później do Tuszowa, inny z synów Sylwester zawędrował do Lublina, ale najważniejszy dla mojej gałęzi rodowej, jeden z najmłodszych synów Józefa, Franciszek, urodzony w 1839 roku, został na ojcowiźnie.

Widzę, że o Franciszku zebrał Pan o wiele więcej informacji.
Gospodarował na ojcowiźnie, pozo-stałej po wydzieleniu działki dla siostry Marianny, wydanej za Tomasza Moląga. Ożenił się z Katarzyną z Krzykałów i urodziło im się dziewięcioro dzieci, ale czworo z nich zmarło przedwcześnie. Na kilka miesięcy przed śmiercią wydał za mąż najstarszą córkę Antoninę za Antoniego Szymulę i wydzielił im ze swego majątku działkę do gospodarowania. Kiedy w 1880 roku zmarł, pozostawił ciężarną żonę i czworo dzieci. Wśród nich była jedna dojrzewająca panna i trzech małych synów.

Napisano tu, że zmarł nagle na polu "na skutek przedawkowania okowity".
Tak w rodzinie się przekazywało, choć do końca jest to niejasne. Wracał wtedy od gorzelnika, z pochodzenia Niemca, pracującego na tak zwanych księżych włościach. Ten gorzelnik zapraszał czasem gospodarzy na poczęstunek i tak się złożyło, że Franciszek zmarł wracając od niego, choć wspólnie z nim wracali również inni gospodarze.

Dalej w historii mamy Pawła.
To mój dziadek, kiedy zmarł Franciszek, Paweł miał trzy lata. Z dziadkiem wiąże się więcej wspomnień, bo urodziłem się w 1946 roku, a on zmarł w 1954 roku. Zatem pamiętam go doskonale. On też swoje życie spędził na ojcowiźnie i gospoda-rował na prawie jedenastu hektarach. Wybudował dom, w połowie drewniany z bali, a w połowie murowany z białego kamienia połączonego gliną. Paweł idąc za postępem, zmienił drewniane koła wozu wołowego na żelazne obręcze wozu konnego, sierp ojca zamienił na kosę, sochę zastąpił żelaznym pługiem konnym, tak samo drewniane brony wymienił na takie z że-laznymi gwoździami, a do cięcia kapusty wprowadził szatkownicę. Do tego wszystkiego potrzebne mu były konie, więc do ich hodowli przywiązywał szczególną wagę. Doszło nawet do tego, że zakupił dwa konie z hodowli hrabiego Rohlanda z Piotrowic. Poza tym udzielał się społecznie. Był członkiem PSL, a w 1933 roku wydzierżawił ze swojej działki plac, na którym w 1935 roku zakończono budowę remizy dla Ochotniczej Straży Pożarnej.
Jak widzę, wszystko szło dobrze, ale do czasu. Znów zacytuję: "...po wydaniu córki Agnieszki za mąż w 1926 roku miał kłopoty finansowe..."
To długa historia. Po ślubie jego zięć zażądał spłaty posagu żony w wysokości dwóch tysięcy złotych. Jako że Paweł nie miał odłożonej takiej kwoty, a był człowiekiem honorowym, pożyczył pieniądze od żydowskich kupców bychawskich i spłacił córkę. Zgodnie z umową miał spłacać miesięczne raty i odsetki.

Przepraszam, że wejdę w słowo. Możemy przytoczyć słowa Pana taty Stefana? Widzę, że ma Pan archiwalny artykuł o nim z 1978 roku, zamieszczony w Kurierze Lubelskim.
Tata opowiada tam między innymi właśnie o tym długu jego ojca: "... Przy umowie wyglądało to niegroźnie. Ojciec miał spłacać dług w ratach i kilka złotych od każdej setki miesięcznie. Wypadł rok nieurodzajny, ojciec nie wpłacił ani odsetek, ani pierwszej raty i dług zaczął rosnąć, aż urósł do zawrotnej kwoty 20 tysięcy złotych. Pamiętam, że dwa lub trzy razy do roku zjeżdżał do nas komornik i zabierał wszystko, co się dało. Najpierw poszła za długi młocarnia, potem wóz z koniem i zaprzęgiem. Wreszcie ojciec sprzedał kilka morgów ziemi...".

Ale w końcu "Baran porwał na wóz Jagnię i pojechał do diabła". O co chodzi?
To wiąże się właśnie z tą spłatą posagu. Jest to słynne powiedzenie, powtarzane latami przez sąsiadów dziadka. Miało to miejsce, gdy zięć Baran przyjechał na niedzielę z Kiełczewic do teścia z żoną Agnieszką, czyli Jagunką. W pewnym momencie pokłócili się właśnie na tle tego nieszczęsnego posagu. Po tej kłótni, zaraz po mszy, Baran zabrał żonę na wóz i wyjechał, nie zachodząc nawet do domu teściów.

Pawłowi udało się w końcu spłacić ten dług?
Na szczęście tak, dzięki temu, że 1937 roku powstały tak zwane powiatowe i wojewódzkie Urzędy Rozjemcze. Po wniesieniu prośby do takiego urzędu, unieważnione zostały weksle procentowe, a spłatę kapitału rozłożono mu na dwadzieścia lat.

Że tak powiem, nieźle się chłop wpakował. Ale są też inne wspomnienia. "Popalał fajkę, mimo że chorował na astmę oskrzelową".
To prawda, ale pamiętam też, że uwielbiał wykonywać z drewna sprzęty gospodarskie i fantazyjne zabawki dla dzieci i był w tym naprawdę dobry. Pamiętam takich dwóch, wyrzeźbionych przez niego, kowali, którzy na zmianę walili młotkami w kowadło. Taka mechaniczna zabawka z tamtych czasów. Nie zapomnę też małego wozu drabiniastego, wykonanego przez dziadka. Zaprzęgałem do tego wozu młotki jako konie, a nawet kiedyś próbowałem zaprząc kota. Miałem wtedy jakieś pięć lat.

Czas chyba przejść do kolejnego Olecha, mieszkającego w Bychawce, który przed chwilą "opowiadał" o tarapatach, w jakie wpadł jego ojciec.
Stefan Olech, mój ojciec. Urodził się w 1914 roku w Bychawce B.

W Bychawce B?
Kiedyś była Bychawka A, B i C, dziś jest pierwsza, druga i trzecia. Tata też pracował na roli. Ożenił się w wieku 29 lat ze Stanisławą Dudzianką. I przeprowadził się do teściów na koniec Bychawki B. W 1950 roku przeniósł się z nami i babcią Aleksandrą Dudziną, już wtedy wdową, do Bychawki A i tam wybudował gospodarstwo. Postawił drewniany dom z bali, murowaną oborę z kamienia i drewnianą stodołę, a wszystko to osiągnął własną pracą, bo kamień na budowę trzeba było wydobyć na swoim polu, bale ściąć w lesie i obrobić ręczną piłą. Oczywiście on też starał się sprostać wymogom swoich czasów i rozwijał gospodarstwo. Zresztą w tamtych czasach weszły już do użytku nawozy sztuczne i ogólna mechanizacja.

Widzę tu jednak ciekawsze historie. Od 1937 do 1938 roku służył w 8. Pułku Piechoty Legionów w Lublinie.
Co ciekawe, nie został zmobilizowany do udziału w wojnie, ale w 1940 roku sam wstąpił do AK, którą w Bychawce organizował nauczyciel i porucznik rezerwy Zbigniew Chmurzyński. Z tym wiąże się historia ucieczki taty przed Niemcami. Jednym z zadań taty było rozwożenie tajnych pism, tak zwanej bibuły. W czasie jednej z takich akcji w Łopienniku Dolnym został zatrzymany przez Niemców, którzy zrobili łapankę na "szmuglowników". Aresztowanych umieszczono w budynku szkoły, jednak zanim wprowadzono tam wszystkich, ojciec wyskoczył przez okno i uciekł w stronę rzeki. Na szczęście uszedł z życiem, choć strzelał za nim jeden z Niemców. Po dwóch dniach wrócił na piechotę do domu, bo bał się już wracać do Łopiennika po rower, który zostawił podczas łapanki. Później, kiedy Niemcy zlikwidowali bychawczyńską placówkę AK, tata wstąpił do Batalionów Chłopskich, zorganizowanych tam w 1943 roku.
Wróćmy do tekstu z 1978 roku. Tam Pana tata opisany jest jako artysta ludowy.
Miał ogromne zainteresowania artystyczne i talent. Uwielbiał malować i pisał wiersze. Przeczytam może co w 1978 roku mówił o początkach swoich pasji, jeszcze w dzieciństwie: "...o malowaniu nie mogłem nawet wtedy marzyć. Chociaż cały czas mnie do tego malowania ciągnęło. Niejeden zimowy wieczór przestałem pod oknami organistówki, gdzie organista prowadził próby z chórem, bo na ścianach największego pokoju wisiały różne obrazy. Do dziś pamiętam, że na jednym z nich były piękne góry... tak bardzo chciałem wtedy malować...". Później mówił, że kiedy już wybudował dom: "...wszystkie izby były już wykończone i zapełnione meblami, popatrzyłem po ścianach i pomyślałem, że trzeba je czymś wypełnić. I wtedy znów wziąłem za pędzelek...". Malował kwiaty, życie wsi, przyrodę, pejzaże, a wszystko to wisiało u nas w domu. Część też rozdawał rodzinie czy sąsiadom. Pamiętam, że kiedyś dał mi ogromną laurkę, którą podarowałem mojej wychowawczyni na zakończenie pierwszej klasy.

Pisze Pan, że tata też był społecznikiem, podobnie jak dziadek Paweł.
Był i to mocnym. Udzielał się przy organizowaniu budowy Domu Strażaka w Bychawce. Kiedy w 1971 roku budynek został skończony, tata własnoręcznie wykonał szyld, który powiesił nad wejściem. W 1972 roku był inicjatorem budowy pomnika ku czci poległych i pomordowanych w latach 1939 - 1956. Niestety, ta inicjatywa musiała czekać aż do 1986 roku, bo choć na początku wszystko szło dobrze, to w końcu zaniechano tego pomysłu przez jakieś nieporozumienia finansowe z kamieniarzem. Dopiero w 1986 roku powstał społeczny komitet budowy pomnika i wreszcie się udało, ale oczywiście ze zmodyfikowanymi datami, które zostały zawężone do przedziału lat 1939 - 1945. Tata jednak nie dał za wygraną i na uczczenie pamięci "żołnierzy wyklętych" przeznaczył wielki głaz, który z jego inicjatywy został przewieziony z okolicznych pół i postawiony koło pomnika.

Wspominał Pan, że tata pisał też wiersze. Możemy przytoczyć na koniec fragment jednego z nich?
Będzie mi bardzo miło. On łączy się z naszą rozmową, bo jest o rodzinie. "Mój stary ojciec był z brązu, a matka z opłatka miodu. Ojciec chwalił się siłą ogromną, a matka sarny urodą. Ojciec zdobywał chleb czarny pracą niestrudzoną, a matka niby gwiazdy szczęście siała swą dłonią...".

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski