Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Budka Suflera wraca do korzeni [WYWIAD]

Łukasz Kaczyński
PIOTR BLAWICKI / EAST NEWS
Z Krzysztofem Cugowskim, Romualdem Lipko i Tomaszem Zeliszewskim z Budki Suflera rozmawia Łukasz Kaczyński:

Prowadzicie Panowie spokojny żywot w Lublinie. Z pozycją, jaką zdobyliście, możecie zrobić wszystko. Zdecydowaliście się na podróż w czasie, do epoki debiutanckiego albumu "Cień wielkiej góry". To próba zmierzenia się z sobą po blisko 40 latach?

Krzysztof Cugowski: Nie wszyscy pamiętają, że my głównie jesteśmy zespołem rockowym. Modyfikacje stylistyczne, jakie przechodziliśmy, pozwoliły nam przetrwać w dobrej kondycji. "Oficjalnie" zbliżamy się do czterdziestolecia działalności, ale tak naprawdę gramy dłużej. Nazwa zespołu powstała na przełomie 1969 i 1970 roku, zbliżamy się więc do szalonej rocznicy 45 lat istnienia. To ogromny szmat czasu, a my nadal trwamy na rynku. Słuchają nas ludzie w różnym wieku. Gdybyśmy byli ortodoksyjnie przywiązani do jednej stylistyki, to boję się, że nie byłoby już nas. Różnie było to komentowane, ale nie wstydzę się nazwać tego naszą repertuarową mądrością.

Tomasz Zeliszewski: Trudno też nie zauważyć, że "Cień..." to płyta w polskiej fonografii bardzo ważna. Ma już stałe miejsce obok albumów największych polskich artystów, ale na współczesnym rynku staje się znów świeżą ofertą artystyczną.

K.C. : Wiemy doskonale, jaka jest siła tej muzyki. Ta stylistyka wciąż ma wielu odbiorców wśród osób, które w tamtych czasach dorastały, a dla których na dzisiejszym rynku nie ma dobrej propozycji. Nasz powrót spowodowany jest po części niedosytem, że wtedy różnych rzeczy nie mogliśmy ze względów technicznych zrealizować, bo między środkami dostępnymi w Polsce, a tym co było na Zachodzie panowała przepaść. Projekt ten był więc szalenie atrakcyjny, ale i niebezpieczny. Nie było przecież wiadomo, jak my to "przegryzie-my" po tylu latach i to jeszcze z innymi niż wtedy muzykami. Okazało się, że i dla młodych ludzi, którzy teraz z nami grają, repertuar ten jest atrakcyjny, ale też bardzo trudny.

Romuald Lipko: Często młodzi ludzie widzą nas przez pryzmat dokonań tak krzykliwych jak "Takie tango" czy "Bal wszystkich świętych". To też jesteśmy my, ale nie są to nasze korzenie. Nie one zapewniły nam pozycję, a tylko ją umocniły. Na taki krok, jaki wykonaliśmy, mogli sobie pozwolić jednak tylko artyści dojrzali i już, niestety, wiekowi. Pomysł wydaje się nam trafiony, bo pokazuje, jak myśmy w pewnym okresie myśleli i jaka w tamtym czasie była muzyka. Zarzuca się nam, że nie potrafimy grać, bo nie gramy "umca-umca". To jest żałosne, bo materiał, jakim debiutowaliśmy, w samym zamyśle artystycznym wciąga nosem połowę twórczości różnych środowisk muzycznych w naszym kraju.

Gościnna obecność Czesława Niemena na tej płycie była symbolicznym namaszczeniem młodszych pokoleniowo muzyków?

T.Z.: Granie w zespole Niemena nobilitowało niczym granie z Milesem Davisem. Współpraca z Niemenem była artystycznym i branżowym namaszczeniem. Był największym wtedy artystą na polskiej scenie. Bardzo nam pomógł. Doznaliśmy od niego przyjaźni i życzliwości. Wtedy nie znano słowa marketing, więc nie był to piar. Wykonał wobec nas przemiły gest, a my darzyliśmy go wielkim szacunkiem. Mimo wieloletniej znajomości, chyba nigdy nie przeszliśmy na "ty", nawet jeśli poprawiał nas i przypominał. Bo to była normalna relacja młodych artystów do prawdziwych gwiazd.

K. C.: Te nasze zachowania były dość dziwne. Młodzi wykonawcy podchodzą zwykle do muzyki w inny sposób. Młodym zawsze wydaje się, że są fantastyczni, a towarzystwo starszego pokolenia nie jest im do niczego potrzebne. My nie myśleliśmy w ten sposób. Czesław Niemen pożyczył nam wiele rzeczy łącznie z hammondem. Na minimoogu, którego miał pierwszy i jedyny w Polsce, sam zagrał. Nawet nosił z nami sprzęt do nagrań. Współcześnie takie relacje między muzykami, ale i po prostu między ludźmi, są chyba zupełnie niezrozumiałe. Zawsze wydawało mi się, że najgorsze, co może człowieka spotkać, to komunizm. Dziś nadal się podpisuję pod tym zdaniem, ale brak więzi międzyludzkich i elementarnego szacunku - co w obecnym czasie jest normą - to jest katastrofa. Komunizm zmusił ludzi do bliskiego obcowania ze sobą i to jest - paradoksalnie - wielka zasługa tego paskudztwa. Więzi były tak silne i istotne, bo tylko dzięki nim można było przeżyć. Ale mimo wszystko wo-lę, aby było tak, jak jest teraz, mimo minusów współczesnego świata.

Ponoć wtedy nie pozwalano muzykom z długimi włosami występować na scenie?

K.C.: Pamiętam jak w 1975 czy 1976 roku Skaldowie mieli włosy podpięte i słomkowe kapelusze na głowach. Zespół Breakout też miał jakieś czapki. Komunizm to było coś dziwnego, bo wydawało się władzy, że to, co jest fasadą całego zajścia, jest najgroźniejsze. Tego typu śmiesznostki człowiek wspomina z uśmiechem. To nie był problem tego systemu. Problem był gdzie indziej i dawał o sobie znać w innych sytuacjach.

Jaka atmosfera towarzyszyła wydaniu "Cienia..."?

K. C.: Premiera odbyła się w czasie festiwalu w Sopocie, gdzie akurat graliśmy. W dniu, w którym płyta miała trafić do sklepów, od rana ustawiały się po nią kolejki. Nakład liczący 60 tysięcy egzemplarzy rozszedł się w ciągu dnia. Nikt płyty nie wznawiał, bo wtedy nie działy zasady rynkowe. Zapotrzebowanie było gigantyczne. Sprzedalibyśmy wtedy nawet pół miliona płyt.

T.Z.: W zasadzie festiwal stanął, wszyscy mówili, że w sklepach jest płyta Budki. To był szok. Płyty były na półkach tyle czasu, ile potrzeba na pobranie pieniążków od klienta i wydanie reszty. Nawet nie próbowaliśmy tego zrozumieć. Wtedy nie było w Polsce rynku muzycznego, bo rynek to jest coś, w co się inwestuje. Były oczywiście muzyczne sukcesy i porażki, ale nikt się nie zajmował liczbą sprzedawanych płyt. Nawet nie uchodziło o tym rozmawiać.
To może i nagranie płyty znaczyło wtedy coś całkiem innego niż dziś?

R. L.: Kiedyś płyta była synonimem jakości i klasy, dziś jest niczym. Jakże łatwo dziś pójść na casting, by zostać artystą. Ale nie ma przecież castingów na chirurga czy inżyniera budowy mostów. Ja przynajmniej o nich nie słyszałem. Nie wpuszcza się ludzi z ulicy na salę operacyjną, by wycinali komuś nerki, ale śpiewać każdy może, jak mówi slogan. Kiedyś nagrać płytę to był zaszczyt, rodzaj nagrody, jak Grammy. Jeśli ktoś nagrywał płytę, oznaczało to, że wcześniej dokonał czegoś, co go do tego nobilituje i upoważnia. Dziś płyta jest rejestracją czyichś oczekiwań, chęci i często także marzeń. Niekiedy talentu, ale często nieudacznictwa, nieumiejętności i bylejakości. Mało tego, nawet jak jest świetna, to artysta nie może jej sprzedać, bo inni biorą ją w internecie za darmo, a potem strajkują.

T.Z.: Puszczenie muzyki w radiu lub w telewizji było potwornie nobilitujące. Po nocach się nie spało! To był wielki zastrzyk adrenaliny, zaszczytu i szczęścia. Tak było z wieloma wartościami. Choćby z grą w reprezentacji kraju . Młodsza część społeczeństwa nie zdaje sobie dziś sprawy z istnienia takich wartości. Wtedy nagranie płyty było jak złoty medal olimpijski zdobyty przynajmniej w trzech dyscyplinach naraz. Ale żebyśmy mieli jasność: w grę nie wchodziły pieniądze, to nie był biznes.

Bardzo wcześnie zaczęliście koncertować za granicami Polski.

K. C.: Pierwszy koncert mieliśmy w Berlinie Zachodnim i to było wielkie przeżycie. To miasto było wtedy wizytówką świata zachodniego, którego bogactwo pokazywano, by skontrastować je z nędzą bloku sowieckiego. Wieczorem chodziliśmy ulicami i zaglądaliśmy do sklepów. Znaleźliśmy taki niewielki, z instrumentami muzycznymi, których sami nie mieliśmy. Wtedy w Polsce posiadanie instrumentu graniczyło z cudem. Podjechali do nas policjanci, wylegitymowali i nie ukrywam, popatrzyli ze współczuciem (śmiech), a potem oddali paszporty i powiedzieli, byśmy sobie dalej chodzili.

Pojawiały się jakieś problemy na przejściach granicznych?

K.C.: Granica między Polską a NRD to było pół biedy. Ta dzieląca Niemcy to był dopiero tak zwany "pełny wypas": psy, lusterka na kółkach, którymi sprawdzano czy nie są pod autami podwieszeni uciekinierzy itd. Komuś, kto tego nie widział, opowiadanie niewiele wyjaśni.

T.Z.: To były granice giganty. Pas graniczny miał trzy kilometry szerokości i było tam wszystko: równo zaorana ziemia, betonowe bloki na szynach, wieże strażnicze z bronią maszynową. NRD wspominam z sentymentem, bo - po pierwsze - byliśmy młodzi, po drugie - byliśmy tam gwiazdami. Przyjmowano nas fantastycznie, tak jak i w Związku Radzieckim, dokąd w końcu też pojechaliśmy. To było jakby The Rolling Stones przyjechali do Poniatowej czy Rawicza.

Wiele przesady jest w opinii, że jesteście Panowie na takim poziomie zgrania, że dalibyście radę w jedną noc przygotować materiał na całą płytę?

K. C.: To trochę mało czasu, ale myślę, że to by się udało (śmiech). Jeśli odpowiedni ludzie spotkają się w odpowiednim czasie, to wszystko idzie szybko i nie sprawia trudności. Szkoda tylko, że współcześnie nagrywanie czegoś nowego mija się z celem. Z różnych zresztą powodów. Niczego to nie zmienia i niczego nie powoduje, poza zaistnieniem kolejnego wydawnictwa. Przecież nie o to chodzi, bo nagrywa się piosenki po to, by ktoś je usłyszał. Jeśli zmieni się "technologia" dotarcia do publiczności, to z chęcią nagramy nową płytę. Nie jest tak, że nie wiemy, jak nagrać płytę, bo np. mamy kłopoty twórcze. Kłopot jest tylko z dystrybucją i dotarciem do słuchacza.

R.L.: Udałoby się przygotować szkielety czternastu utworów. Pozostaje zaaranżowanie pewnych smaczków i produkcja. Nie istnieje u nas pojęcie pracy nad materiałem latami lub miesiącami. Jeśli kiedyś nagrywaliśmy coś długo, to albo z lenistwa, albo z biedy - musieliśmy jeździć często za granicę, by tam grać i zarabiać na życie.
Polska jest teraz specyficznym krajem: artyści grają za pieniądze, a publiczność wchodzi za darmo. Na wszystkich festynach i świętach miast dla artystów jest honorarium, a okoliczna ludność stoi z kuflem piwa. Jak mają nas szanować, skoro słuchają za darmo? Wróciły czasy średniowiecza, kiedy przyjeżdżała objazdowa trupa do miasta, grała na rynku, a ludzie rzucali do czapki co łaska. To jest powodem, dla którego zdecydowaliśmy się na powrót do "Cienia wielkiej góry". Nasza motywacja do tworzenia rzeczy nowych i, daj Boże, zadziwiania nimi, będzie ograniczona, dopóki nie zostaną uporządkowane kwestie praw autorskich w internecie, cała ta ogólnoświatowa awantura, która u nas, jak zawsze, przybiera formy zwielokrotnionego absurdu. Ta sytuacja nie napawa nas dziką ochotą udowodnienia po raz kolejny, że umiemy tworzyć jakąś wizję, realizować projekty i tworzyć muzykę, która dotrze do współczesnych ludzi. Dla mnie w tej kwestii nie jest miarodajny internet, z którego każdy teraz bierze co chce za darmo. Przyzna pan, że każdy będzie chwalił jabłko, które dostał za darmo na straganie. Pytanie, czy będzie mu ono równie dobrze smakować, gdy będzie musiał za nie zapłacić 20 groszy?

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Budka Suflera wraca do korzeni [WYWIAD] - Dziennik Łódzki

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski