18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Hrabia Burdon i smutne kanarki stolarza Adama (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny: Hrabia Burdon i smutne kanarki stolarza Adama
Sagi Lubelszczyzny: Hrabia Burdon i smutne kanarki stolarza Adama Archiwum Ireny Bieleckiej
Irena Bielecka nie pamięta, jak miał na imię jej pradziadek Burdon. Wie tylko, że uciekł podczas rewolucji z Francji. Dziś pragnie się dowiedzieć, jaka była jego historia. Opowiada też o kanarkach swojego taty, pierwszej przejażdżce motocyklem, gołębiu Dyziu i o kocurze Ryśku. Pamięta swoje pierwsze skoki ze spadochronem, szkolenie szybowcowe i bieganie wokół hangaru w Fordonie. Teraz odwiedza Klub Seniorów Lotnictwa w Świdniku i mówi, że mogłaby jeszcze skoczyć ze spadochronem

Patrzę na zdjęcie. Dwoje na motocyklu. Piękni, młodzi i szczęśliwi.
To było około 1965 roku. Wtedy jeszcze byliśmy szczęśliwi. Dopiero później się źle zadziało. Ten motocykl to chyba SHL-ka. Dostałam go od taty, bo on uwielbiał motocykle i wciąż jakieś kupował. Kiedy byłam mała, miał przedwojenne BMW. To był pierwszy motocykl, na którym jeździłam. Miałam jakieś jedenaście lat. Malutka, drobniutka, a motocykl ciężki i duży. Cała pozdzierana byłam, bo mnie przytłukł, a rura wydechowa poparzyła mi nogi. Tata się wściekł i krzyczał, że mogłam się zabić, ale mnie nie zbił.

Co złego się zadziało?
Miałam męża pijaka. To on siedzi z tyłu. Drań był z niego okropny. Sama wychowywałam czwórkę dzieci. Ale ja zupełnie co innego miałam zamiar opowiedzieć, a może poprosić o pomoc. Chciałam poznać historię mojego pradziadka. Wiem tylko tyle, że podczas rewolucji lipcowej we Francji w 1830 roku musiał uciekać z kraju, bo był hrabią. Miał na nazwisko Burdon, ale imienia nie znam. Gdzieś około 1962 roku ukazało się w jakiejś lubelskiej gazecie ogłoszenie, że we Francji został majątek i proszą rodzinę o zgłoszenie się, bo wszystko po jakimś czasie przejdzie na skarb państwa. Tę gazetę pokazała mi mama ale wtedy nie było czasu się tym zająć.

To o majątek chodzi?
Nie. Chciałabym się tylko dowiedzieć, jak to wszystko się potoczyło, poznać życie i pochodzenie pradziadka. Może po prostu chciałabym zaspokoić ciekawość. Pomyślałam, żeby znaleźć kościół, gdzie dziadek Szczepan, syn tego Burdona, brał ślub z babcią Stanisławą z Sicińskich, bo tam by było imię pradziadka i może jakieś informacje. Babcia i dziadek mieszkali najpierw w Antoniówce, a później w Milejowie. Szczepan miał córkę Teofilę, która wyszła za mąż za Adama Czerniakowskiego i to są moi rodzice. Mieszkaliśmy w Krępcu. Tam się urodziłam w 1937 roku. Miałam jeszcze pięć sióstr i braciszka Witolda, który zmarł, kiedy miał prawie dwa lata na odgruźlicze zapalenie opon mózgowych. Tata zrobił nam drewniany wózek, bo był stolarzem i ja woziłam tym małego Witka. Kiedyś go zostawiłam w wózku za stodołą i uciekłam przez łąki do babci do Nowego Krępca.

Pani od dziecka była niespokojną duszą.
Oj tak. Nosiło mnie wszędzie. Byłam bardzo żywym dzieckiem. Wiecznie uciekałam pod most nad zalew w Krępcu. Brałam od babci jakieś sito, stałam po kolana w zimnej wodzie obok źródła i łowiłam małe rybki. Kiedyś nawet przenosiłam jakieś listy dla prawdziwych partyzantów. Biegałam przez zalane łąki do pałacu w Krępcu z tymi listami. Nie bali się o mnie, bo ja zawsze tamtędy chodziłam i nikt nie zwracał na to uwagi.

Skakałam trzy lata, a później spotkałam przyszłego męża, Janka Bieleckiego. Wzięliśmy ślub, dzieci się posypały i wszystko się skończyło. Koniec marzeń i latania.

Prawdziwi partyzanci?
No tak, bo obok wioski kręcili się też jacyś pseudoakowcy, którzy zamiast bronić Polski, chodzili po wsiach i kradli. Pamiętam nawet jednego z nich. Chcieli zwerbować mojego tatę, ale ten się nie zgodził. Wyciągnęli go na podwórko i stłukli wtedy niemiłosiernie. Pamiętam, jak krzyczałam ze strachu. Zwerbowali jednak Zygmunta, brata stryjecznego mojego taty. Był jeszcze dzieciakiem. Później go zlikwidowali, bo od nich odszedł, a za dużo wiedział. To było już, jak tata wrócił z wojska, bo na początku wojny został zmobilizowany. Później, około 1943 roku, trafił do Łucka. Tam jakiś ukraiński gospodarz udzielił jemu i jego kolegom schronienia w stodole. Było zimno i zaczęli się przykrywać snopkami. Okazało się, że pod słomą były już ciała pomordowanych. Tak samo skończyłby mój tata, ale udało im się uciec. Kiedy wrócił, krył się przed Niemcami, bo chcieli go wywieźć do Niemiec na roboty. Za to, że tata się ukrywał, moją mamę zabrali na Majdanek. Była wtedy w ciąży z moją siostrą Czesławą. Wypuścili ją po jakichś trzech miesiącach, bo jednym ze strażników był jakiś Niemiec polskiego pochodzenia ze Śląska. Pomagał jej przeżyć, a później jakoś wspomógł, aby wypuścili. Kiedy wróciła, spaliła wszystkie ubrania ze strachu przed chorobami i wszami. Później przyszło wyzwolenie i nastali Rosjanie. Panoszyli się po wiosce i szukali tylko, co by zabrać, choć dowództwo im tego zabraniało. Ciągnęli za sobą wszystko, co z innych wsi wzięli. Tata kupił od nich krowę i konia za bimber. Handel się udał, ale później, jak tata gdzieś poszedł, wpadł do domu taki mały Kałmuk ze skośnymi oczami i chciał zgwałcić mamę. Ta akurat miała w ręku siekierę i się wybroniła. Ja jako mała dziewczynka też go goniłam z miotłą.

Tata był stolarzem?
Tak. Miał swój warsztat i robił piękne meble. Pracował również w młynach, bo tam było dużo drewnianych części. Ciągle kupował jakieś motocykle, a pod koniec życia jeździł motorowerem. Uwielbiał też kanarki. W warsztacie miał całą ścianę zapełnioną klatkami. Kiedy zmarł, kilka z ptaków padło ze smutku, a resztę rozdałyśmy z mamą po ludziach.

Pani też lubi zwierzaki?
A tak. To kicia Kaja, nasza ulubienica. Za oknem to Rysiek. Przyszedł do nas na werandę cały potłuczony, z porwaną sierścią i przetrąconymi tylnymi łapami. Jakoś się udało go wyratować i proszę, jaki dziś piękny kocur. Kiedyś miałyśmy psa Fionę. Jej zdjęcie trafiło do gazety, bo pogoniła złodziei z pobliskich magazynów. A niedawno odleciał od nas Dyzio. Gołąb, który miał połamane skrzydło. Mieszkał u nas na werandzie w szafce na półce. Kiedyś w końcu udało mu się wzbić i polecieć na dach. Jak już tam był, to wybrał wolność. Kiedyś przygarnęliśmy wiewiórkę. Też była chora. Później się przyzwyczaiła i mieszkała z nami. Rano potrafiła podgryzać nogi i budzić człowieka. W kuchni miałam zawsze z nią niezłą zabawę. Dawałam jej orzechy, a ona szybciutko je podgryzała. Jak już napoczęła, to zabierałam i dawałam jej kolejnego. Tam mi łuskała orzechy. Ach! Zapomniałam o kuchni. Uwielbiam gotować, bo kiedyś pracowałam jako kucharka w szkole w Mełgwi. Zaraz poczęstuję pana smalcem ze skwarkami.

Hmm. Bardzo smaczny. A to zdjęcie pilotów?
Tak. To z Aeroklubu Świdnickiego. Kiedyś latałam i skakałam ze spadochronem. Tu mam kolorowe zdjęcia ze spotkań Klubu Seniorów Lotnictwa. A przygodę ze skakaniem zaczęłam, kiedy miałam szesnaście lat. Wcześniej, podczas wojny, stałam za stodołą i przyglądałam się, jak walczyły dwa samoloty. Bardzo mi się to spodobało. Od tamtej pory coś mnie ciągnęło do latania. Później, kiedy byłam już w szkole u Vetterów w Lublinie, zaczęłam kurs spadochronowy. Mama musiała mi jeszcze zgodę na to latanie napisać, bo byłam za młoda. Potem wysłali mnie do Fordonu koło Bydgoszczy na szkolenie szybowcowe. Tam byłam jedyną dziewczyną i mieszkałam z instruktorkami. Czasem się spóźniałam na zbiórki i wszyscy przeze mnie musieli biegać kilkanaście razy wokół hangaru. Koledzy się strasznie wściekali. Skończyłam kurs szybowcowy, ale ciągnęło mnie bardziej do skoków.

Wściekali się, ale chyba i podrywali taką ładną dziewczynę?
Może i podrywali, ale mnie tylko latanie w głowie wtedy siedziało. Bo jak człowiek pierwszy raz skoczy, to już nie ma rady. Nic innego go nie interesuje. Żadnych chłopaków czy innych rozrywek. Wracałam ze szkoły i biegłam na lotnisko, aby odstać swoje w kolejce, bo wtedy taki tłok był, że trzeba było czekać.

Nie bała się Pani? Wtedy chyba trzeba było skakać z kukuruźników i wychodzić na skrzydło?
Czego miałam się bać? Skakaliśmy na lince i mieliśmy jeszcze automaty nastawione na odpowiedni czas. Skakałam trzy lata, a później spotkałam przyszłego męża, Janka Bieleckiego. Wzięliśmy ślub w 1958 roku, dzieci się porodziły i wszystko się skończyło. Koniec marzeń i latania. Zaczęło się ciężkie życie. Bieda i głupota mojego męża sprawiły, że musiałam sama wychowywać dzieci i martwić się o nasz byt. Zostawiałam wszystko i jechałam do pracy, a on wiecznie pił.

Aż tak źle było?
Do tej pory, kiedy wspominam to mnie w środku trzęsie i skóra mi cierpnie. Trzeba było zakasać rękawy i pracować. Widzi pan, niektórzy ludzie powtarzają: " Jestem biedny, niech mi państwo da. Pomóżcie mi". Nam nikt nie pomagał. Mąż się wiecznie awanturował. Wracał do domu i zaczynał bić i demolować mieszkanie. Dzieci uciekały i chowały się w słomie, bo do sąsiadów bały się iść. Niejedną noc tak spędziły na mrozie. Dzwoniłam po milicję, a ci przyjeżdżali i wywozili go jakieś pięćset metrów od domu. Wracał i znów zaczynał awanturę. Bieda była, ale wybudowałam dom. Taki tymczasowy i zaczęłam budować drugi, duży. Jednak musiałam się wstrzymać, bo mąż trafił do więzienia. Poszedł siedzieć, a ja głupia dzieciom od ust odejmowałam i wysyłałam mu paczki. Liczyłam, że się zmieni. Wrócił i znów się zaczęło. Mówiłam mu, że odejdę i dam sobie radę w życiu, a on zostanie sam i umrze w samotności. I tak się stało. W 2003 roku wzięłam w końcu rozwód i przeniosłam się do Lublina. Został sam. Ten Bielecki z rządu to jego brat stryjeczny, choć z nim nigdy kontaktów nie utrzymywaliśmy.

Długo Pani czekała z tym rozwodem.
Bardzo długo i niepotrzebnie. Nie miałam się do kogo zwrócić o pomoc. Teściowa taka sama była. Miała na imię Feliksa. Przychodziła do nas i kontrolowała, czy porządek w domu jest. Takie to było życie. Dzieci później porozjeżdżały się po świecie i każde jakoś sobie życie poukładało. Ja też teraz żyję spokojnie, mieszkam ze swoją córką Jolą i jestem szczęśliwa. Jeżdżę czasami na spotkania Klubu Seniorów Lotnictwa do Świdnika, powspominamy, pośmiejemy się.
Skoczyłaby Pani jeszcze ze spadochronem?
Mam siedemdziesiąt sześć lat i chyba nie przeszłabym badań. Choć, jakby była taka możliwość, to nie zastanawiałabym się nawet chwili.

Wysłuchał Marcin Jaszak

Podziel się wspomnieniami

Zapraszamy Państwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem: 81 44 62 800. Adres email: [email protected]

Możesz wiedzieć więcej! Za to warto zapłacić: Raporty, analizy, gorące tematy

Treści, za które warto zapłacić!
RAPORTY, KOMENTARZE, REPORTAŻE

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski