Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Inne Brzmienia 2014: gwiazdy przyjechały, lublinianie zostali w domach (RELACJA)

PAF
Koncert Goldfrapp można podzielić na dwie części. W pierwszej muzycy z Anglii nieco nudzili (nie licząc materiału z ich słynnej płyty „Felt Mountain”). W drugiej przestawili się na electro i było dużo lepiej. W obu częściach wokalistka Alison Goldfrapp sprawiała wrażenie obrażonej, że po koncertach na Glastonbury musi występować w jakimś Lublinie
Koncert Goldfrapp można podzielić na dwie części. W pierwszej muzycy z Anglii nieco nudzili (nie licząc materiału z ich słynnej płyty „Felt Mountain”). W drugiej przestawili się na electro i było dużo lepiej. W obu częściach wokalistka Alison Goldfrapp sprawiała wrażenie obrażonej, że po koncertach na Glastonbury musi występować w jakimś Lublinie Małgorzata Genca
Zakończony w niedzielę Festiwal Inne Brzmienia 2014 miał więcej szczęścia do niezłej muzyki niż do publiki i pogody.

Na ostatnim, niedzielnym, koncercie Innych Brzmień było wszystko. Była wielka gwiazda, zespół Goldfrapp. Była gigantyczna, oświetlona arsenałem świateł, scena. Było świetne, profesjonalne nagłośnienie. Wielki telebim. Rzesze ochroniarzy. Imponujący kostium imponująco rozwydrzonej wokalistki (takich obostrzeń dla fotografów i wymogów wobec organizatorów nie ma chyba nawet królowa angielska). Ba! Była nawet specjalna maszyna, której jedynym zadaniem było eleganckie rozwiewanie jej fryzury. Nie było tylko trzech rzeczy: spodziewanych dzikich tłumów, fajnej atmosfery i bisów.

To ostatnie jestem sobie w stanie prosto wyjaśnić fochami artystki. Z tym pierwszym i drugim problem jest bardziej złożony. Zwłaszcza że atmosfery i frekwencji brakowało przez cały festiwal. Zostawmy jednak Jej Wysokość Alison Goldfrapp i wróćmy do początku.

Wszystko zaczęło się znakomicie. Koncert Kairos i Lekso Gremelaszwilego przyciągnął takie tłumy, że w bazylice oo. Dominikanów zabrakło siedzących miejsc. „Skoro występ formacji, która, bądź co bądź, występuje w Lublinie regularnie cieszy się takim powodzeniem, to jak będzie później?”, zastanawiali się wszyscy. A fakt, że tego samego wieczoru występy na błoniach pod Zamkiem nie były oblegane, nie martwił. W końcu free improv i jazz to nie masówka.

Liczba widzów nie zaprzątała też nikomu głowy dnia następnego, Trzaska, Shofar, Pafnuty’s Dream to nie gwiazdy. Poza tym – półfinały mundialu, zrozumiałe.

Ale kiedy w czwartek na projekt Róża, Srebrne Wesele i The Tiger Lillies przyszła garstka słuchaczy, zaczęło się robić jakoś niewesoło. „Deszcz, zimno”, argumentowali sobie wszyscy, już z mniejszym przekonaniem. Bo The Tiger Lillies to jednak kapela kultowa, nawet jeśli większości znana wyłącznie z polskiej wersji „Heroine and Cocaine”. Pocieszeniem był fakt, że białoruskie Srebrne Wesele spełniło oczekiwania. Zostali przyjęci chyba nawet lepiej niż The Tiger Lillies, co jest wyczynem, lecz niewielką niespodzianką, bo – moim skromnym zdaniem – gdyby stojąca za mikrofonem Swieta „Bieńka” Bień miała wszystkie te techniczne bajery, co Goldfrapp, to Alison ze wstydu i złości nie wyszłaby nawet na scenę.

Piątek. Shy Albatross, Big Lao Che Band, Iriao. Ciągle lało. Pod sceną na Starym Mieście stała smutna garstka słuchaczy. Zainteresowanie dwoma pozostałymi wydarzeniami – większe, ale już wiadomo było, że z tą sceniczną gigantomanią to organizatorzy przesadzili, że wypełniony w jednej piątej plac Zamkowy to ponury widok, który skutecznie zniechęca do radości z obcowania z festiwalem.

Symptomatyczne, że tego samego dnia najmilej było na koncercie ukraińskiego lirnika Andrija Liaszuka. Tak się zasłuchałem, że przegapiłem połowę Shy Albatross, czego żałuję, bo to, co słyszałem, było wysokiej jakości, szczególnie cover Niny Simone. Lao Che wypadli równie dobrze. Przy okazji, najlepszy moment to ponownie ten z Bieńką na wokalu.

Na dobre zwątpiłem w siłę Innych Brzmień w sobotę. O godz. 20.00 świetnie przyjęto Yat-Khę. O godz. 21.30 Kruzenshtern & Parohod grali dla widowni, która zmieściłaby się w mojej łazience. Nie dla wszystkich to muzyka, rozumiem. Nie każdy lubi Fantomasa, Franka Zappę, absurdalne poczucie humoru, jasne. Niewiele osób chciało zrezygnować z Brazylii grającej z Holandią. Ale żeby na darmowym koncercie w letni sobotni wieczór pojawiło się raptem 80 osób? Szczęściem Asian Dub Foundation nadrobił za wszystkich. Nie tylko dali najbardziej energiczny show festiwalu, nie licząc Srebrnego Wesela, ale jako jedyni wprowadzili na scenę dziwaczne rytuały religijne, które odprawiał Ghetto Priest. A że muzyka trochę przewidywalna i nie wszystko na żywo? Na to nawet nie śmiem narzekać.

No i przyszła niedziela, ta ostatnia niedziela. I Cheer-Accident, który chwaliłem w tekstach przed festiwalem, za co bardzo przepraszam. Ich wycieczki w rejony prog-rocka i smętnego metalu były tak ekscytujące, a dowcipy Thymme Jonesa tak śmieszne, że z tej radości i ekscytacji czmychnąłem z koncertu. No a potem Goldfrapp. Zaczęli od najwspanialszej w dorobku „Utopii”, żeby potem nudzić przez pół godziny i obudzić się na koniec z najbardziej tanecznymi piosenkami. Frekwencja? Porównując z innymi koncertami – hit, ale chyba nie o hity w postaci trzech tysięcy widzów nam chodziło? Atmosfera? Cóż, bisów nie było nie bez powodu.

Cała sytuacja z Innymi Brzmieniami 2014 ma kilka przyczyn. Kilka lat pracowaliśmy sobie na nią w Polsce, rozpuszczając ludzi darmowymi koncertami, mamy za swoje. Lublinianie są darmochą rozbestwieni i trzeba by chyba Rolling Stones grających na balkonie ratusza, by ich przekonać. Dodatkowo w mieście nie było studentów, fanów przyjezdnych zaś tylu, co kot napłakał. Plac Zamkowy tak nadaje się na miejsce koncertowe, jak gabinet dentystyczny na randkę. W Kazimierzu zaś jakiś geniusz wymyślił na zeszły weekend własny festiwal, z pokrywającym się zestawem artystów z Innych Brzmień (Lao Che, Mitch & Mitch). Dodatkowo: fatalna pogoda, kolidujące z mundialem terminy.

Komu zależy tylko na muzyce, ten nie powinien w tym roku marudzić, było w czym wybierać. Zresztą, pozostałe festiwalowe wydarzenia: wystawy, warsztaty, dyskusje, też nie zawiodły. Zawiodła tylko koncepcja traktowania festiwalu jako narzędzia, które musi wygenerować napływ turystów, a nie po prostu: cieszyć lublinian. Jak widać, to się nie uda. Chyba że za rok zagrają Stonesi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski