Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sezon 2015/2016 w lubelskiej kulturze: Remanent, czyli to też warto zapamiętać

Andrzej Z. Kowalczyk
Spotkania folklorystyczne
Spotkania folklorystyczne
To już ostatnia z publikacji, w których podsumowywałem miniony sezon artystyczny w Lublinie. Tym razem proponuję swego rodzaju remanent, czyli przypomnienie tych wydarzeń, które nie znalazły się w poprzednich artykułach, ale z całą pewnością zasłużyły na pamięć.

W tekście poświęconym Teatrowi Muzycznemu napisałem, że ta placówka miała bardzo mocne otwarcie sezonu. Ale chyba jeszcze mocniejsza inauguracja miała miejsce w Teatrze im. H. Ch. Andersena. A był to spektakl „Alicja w Krainie Czarów” według powieści Lewisa Carrolla. Zdawać by się mogło, że wystawienie „Alicji…” w teatrze, w którym zasadniczą częścią publiczności są dzieci, jest oczywistością. Warto wszakże pamiętać o tym, co napisał Maciej Słomczyński w przedmowie do swojego przekładu dzieła Carrolla: „Jest to zapewne jedyny przypadek w dziejach piśmiennictwa, gdzie jeden tekst zawiera dwie zupełnie różne książki: jedną dla dzieci i drugą dla bardzo dorosłych”. Twórca przenoszący ten utwór na scenę powinien zatem zdecydować się do jakiego adresata chce skierować swój spektakl. Najlepiej oczywiście jest, gdy uda się zainteresować nim zarówno dzieci, jak i dorosłych, co jednak nie zawsze się udaje. Spektakl Jacka Timmermansa spełnia to założenie idealnie. Holenderski reżyser i choreograf osiągnął ów efekt kierując swoją realizację wprost do wyobraźni i fantazji widzów. Zdecydował się przy tym na zabieg zaskakujący i ryzykowny: przedstawienie jest całkowicie pozbawione dialogów, a jedyne słowa, jakie w nim padają, to króciutkie fragmenty książki, czytane w języku… holenderskim. Historia Alicji została opowiedziana wyłącznie językiem ruchu. Efekt tego jest wręcz fantastyczny – przedstawienie jest pozbawione nieznośnej dosłowności, a jednocześnie w pełni czytelne dla każdego odbiorcy. Każdą z pokazanych scen z powieści rozpoznajemy bez trudu, ale każda też potrafi czymś zaskoczyć. A kilka z nich to prawdziwe perły, że wspomnę choćby zmniejszanie się Alicji (tu: Gabriela Jaskuła), Obłąkaną Herbatkę czy spotkanie z Kotem z Cheshire. Jest dokładnie tak, jak napisał Carroll: zdziwniej i zdziwniej. Trzeba też koniecznie dodać, że Timmermans znalazł w aktorach Teatru Andersena znakomitych realizatorów swoich pomysłów i wizji. Aktorstwo i sztuka choreograficzna są w tym spektaklu na poziomie najwyższym. Widać, że twórca pracował indywidualnie z każdym z aktorów, wykorzystując do maksimum ich predyspozycje ruchowe. I poprowadził cały zespół tak, że „Alicję…” z pełnym przekonaniem można ulokować na obszarze teatru tańca współczesnego. A jeśli dodamy do tego świetną muzykę, bardzo dobre kostiumy i oszczędną, ale niezwykle funkcjonalną scenografię, otrzymamy spektakl kompletny, dostarczający pełnej satysfakcji, do którego nie sposób zgłosić jakichkolwiek zastrzeżeń. Była to jedna z najciekawszych i najlepszych artystycznie realizacji, jakie pojawiły się w minionym sezonie na wszystkich lubelskich scenach.

I nie była to jedyna realizacja Teatru Andersena, która powinna zostać tu przypomniana. Bardzo dobrym spektaklem była bowiem również „Pchła Szachrajka” Jana Brzechwy w reżyserii Marka Ciunela. Należąca do klasyki literatury dziecięcej wierszowana bajka Brzechwy jest bardzo chętnie i często wystawiana na teatralnych scenach – zarówno lalkowych, jak i dramatycznych – w rozmaitych stylistykach i konwencjach. Co na twórców każdej kolejnej realizacji nakłada niełatwy obowiązek znalezienia nowego, oryginalnego sposobu opowiedzenia owej historii. Realizatorzy lubelskiej „Pchły…” sposób taki znaleźli. Wybrali stylistykę lat 20. i 30. ubiegłego wieku i umieścili akcję w wagonie kolejowym przypominającym legendarny Orient-Express. Ów wagon wszakże jest nie tylko częścią pociągu, lecz staje się domem gry, rezydencją, salą balową, zamkiem, a nawet pokładem morskiego statku, czyli miejscami, w których rozgrywają się kolejne przygody tytułowej bohaterki. Pokazanymi sugestywnie, ale bez banalnej dosłowności. To wielki walor spektaklu, bowiem ta pewna umowność skłania młodych widzów do tego, by nie tylko słuchali tekstu i patrzyli na aktorów, lecz także uruchomili wyobraźnię. Uważam to za wyraz szacunku twórców wobec publiczności, który nie zawsze jest obecny w przedstawieniach dla dzieci. Uznanie budzi także mnogość użytych w spektaklu środków. W rozgrywającą się w żywym planie akcję wplecione są sceny z teatru cieni, sekwencje filmowe, animowanie żywego aktora czy sztuka iluzji, łącznie z eskapologią. Jest wreszcie znakomita muzyka Piotra Klimka i choreografia (a właściwie cały ruch sceniczny) Urszuli Pietrzak; scena na balu to muzyczno-taneczny majstersztyk. I co bardzo ważne – wszystkie owe elementy spektaklu świetnie ze sobą współgrają, zaś ich obfitość nie wywołuje poczucia nadmiaru. A w efekcie otrzymujemy widowisko nadzwyczaj atrakcyjne wizualnie, ale także nasycone autentyczną magią teatru, odczuwalną nie tylko przez dzieci, lecz również dorosłych widzów.
Wreszcie należy także odnotować indywidualny sukces aktorki Teatru Andersena Mirelli Rogozy-Biel, którą lubelski oddział ZASP uhonorował Złotą Maską (po raz pierwszy wykonaną naprawdę ze szlachetnych kruszców) za rolę Marii Skłodowskiej-Curie w spektaklu „Ja, Maria”.

Teatr Stary dobrze zapisał się w kronice minionego sezonu realizacją Leszka Mądzika „Czas kobiety” w wykonaniu Anny Marii Jopek. Mądzik powiedział w jednym z wywiadów, że woli pracować z aktorami niezawodowymi; woli materię nieurobioną, którą sam kształtuje. Aktor po szkole teatralnej już się czegoś nauczył i teraz chce mu tę wiedzę „sprzedać”. A on nie szuka w nim tej wiedzy, tylko jego samego. Chce zabić w gestach aktorów wyuczoną formułę, dlatego zostawia duży margines na żywiołowe działania. Anna Maria Jopek w pełni wykorzystała ów margines. A nawet więcej. Walorem okazał się brak wcześniejszej współpracy z teatrem Mądzika, dzięki czemu przydała spektaklowi pewien rys impresjonistyczny. Oglądając go odnosi się wrażenie, iż nie ma się do czynienia z rzeczą gotową, lecz na żywo uczestniczy w jej tworzeniu i powstawaniu. Mam też wrażenie, iż ów spektakl nigdy nie osiągnie formy ostatecznej; skończonej i doszlifowanej. Że za każdym razem będzie nieco odmienny. Za każdym razem bowiem aktorka będzie wychodzić na scenę z innym doświadczeniem, inną świadomością ciała. Zarówno w znaczeniu fizycznym, jak i metafizycznym czy zgoła mistycznym. Owo badanie, które moim zdaniem jest osią i zwornikiem tego spektaklu, podobnie jak w pracach Sanny Kekäläinen, nigdy nie zostanie zakończone, bo na to nie pozwoli czas. Niezwykłe w „Czasie kobiety” jest także wykorzystanie muzyki. Muzyka w spektaklach Mądzika zawsze pełni ważną rolę; czasem jest dopełnieniem scenicznych wizji, a innym razem działa jako kontrapunkt. Tu zaś pełni rolę jeszcze istotniejszą – muzyka instrumentalna (częściowo wykonywana na żywo przez kontrabasistę Roberta Kubiszyna) oraz wokalizy Anny Marii Jopek nie są dźwiękową ilustracją spektaklu, lecz kształtują przestrzeń. Stają się wręcz dodatkowym wymiarem. Z pełnym przekonaniem mogę powtórzyć to, co napisałem po obejrzeniu „Przejścia”: że spektakl rozgrywa się w przestrzeni pięciowymiarowej. Gdzie czwartym wymiarem jest czas, zaś piątym – struktura dźwiękowa, złożona z muzyki i ciszy. A w owej przestrzeni otwiera się pole przeżyć i refleksji natury już nawet nie osobistej, lecz zgoła intymnej. Zaryzykuję twierdzenie, że „Czas kobiety” w tym samym stopniu rozgrywa się w przestrzeni scenicznej, jak i w wewnętrznej „przestrzeni” każdego z widzów.

Kolejny wydarzeniem, jakie chcę tu przypomnieć jest spektakl Joanny Szot „Maria Stuart i smutne piosenki”. Utalentowana tancerka potwierdziła w nim to, na co zwróciłem uwagę rok wcześniej, gdy miałem okazję zobaczyć jej solo „jestem niema” – że w swojej pracy opiera się na gruntownej świadomości ciała, co oznacza, iż wie nie tylko CO może zrobić ze swym ciałem, ale także KIEDY i DLACZEGO. A to sprawia, że w jej realizacjach nie ma rozdźwięku pomiędzy myślą choreograficzną a jej realizacją. Zaś technicznie jest teraz jeszcze lepsza. A co więcej – obdarzona jest rzadko spotykaną sceniczną charyzmą. Publiczność na spektaklu Joanny Szot nie ma innego wyjścia, jak tylko poddać się bez reszty wykreowanym przez nią obrazom i nastrojom. W tym względzie skojarzenia z takimi artystkami jak Katarzyna Chmielewska, Anna Steller, Anna Haracz czy Iwona Olszowska nasuwają się same. A mam nieodparte przeczucie, że Joanna Szot nie ujawniła jeszcze pełni swoich możliwości i w przyszłości – oby nieodległej! – da widzom kolejne powody do zachwytu.

Miniony sezon w Lublinie to także bardzo udane festiwale: XX Konfrontacje Teatralne, 19. Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca oraz XXXI Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne. To wreszcie wyczekiwane od ponad czterdziestu lat otwarcie Centrum Spotkania Kultur (zwanego przez lata Teatrem w Budowie), uświetnione m.in. koncertem gwiazd światowych scen operowych – Aleksandry Kurzak i Roberta Alagny, baletowym spektaklem adeptów akademii mediolańskiej La Scali oraz prezentacją legendy tańca współczesnego – Nederlands Dans Theater 2.

Na koniec wypada wyrazić nadzieję, że nadchodzący sezon artystyczny będzie co najmniej równie udany jak ten miniony. Czego życzę Państwu i sobie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski