Nikomu się nie śniły takie tłumy. W sobotę wieczorem od placu Zamkowego do wejścia na dziedziniec Zamku ciągnął się ogon dłuższy, niż kolejka po karpie w supermarkecie na Boże Narodzenie. Organizatorzy sprawnie poradzili sobie z sytuacją, wpuszczali nas partiami, kazali wszystkim podążać w stronę światła, a może Słońca, nie pamiętam, podążyłem więc, usiadłem i czekałem z kilkoma tysiącami innych mieszkańców tego miasta na widowisko, które im to miasto jeszcze bardziej przybliży.
WIĘCEJ: Widowisko "Sen o mieście" przyciągnęło na dziedziniec Zamku Lubelskiego tłumy (ZDJĘCIA, WIDEO)
Od pierwszych chwil widać było, że Janusz Opryński, reżyser teatralny, twórca Teatru Provisorium, który zrealizował „Sen o mieście” dobrze rozumie do kogo mówi i jak mówić trzeba. O historii, nie tylko miast opowiadać bowiem można tak, jak w latach 90. polska telewizja państwowa. Pamiętam, że w programach o Polsce jakiś nudny facet przebrany za trubadura albo mnicha łaził w tę i we w tę, gadał o powstawaniu klasztorów i wież obronnych i rzucał datami tak skutecznie, że można było do tego usypiać niemowlaki. Ale można opowiadać i tak, jak Amerykanie. Oni tam w Hollywood wiedzą, że fakty faktami, daty datami, ale liczy się show. Opryński postawił raczej na tę drugą opcję - widowisko po pierwsze miało cieszyć oko i ucho zwykłego odbiorcy, nie intelekt historyków. Stąd feeria barw w scenografii Jarosława Koziary, z imponującym Słońcem w tle, highlinerzy, akrobatki na szarfach, żonglerze, tancerze, wizualizacje na donżonie i tzw. mapping 3D na murach Zamku. Historia opowiadana była przez narratora i gdybym koniecznie miał wytykać błędy „Snu o mieście”, powiedziałbym, że miejscami tekst odstawał dynamiką od akcji. Można napisać: „…wraz z rozpoczęciem działań wojennych”, a można, po prostu: „Przyszła wojna”.
Nie miałem jednak czasu skupiać się na leksykalnych zawiłościach, bo nad głowami widzów chodzili highlinerzy, wyginały się tancerki, żonglowano cegłami i rzucano pierze. Wszystko w takt dynamicznej, dobrze skomponowanej muzyki Rafała Rozmusa, choć szkoda, że nie związanej z lubelską tradycją muzyczną. Imponowało wyczucie przestrzeni reżysera, który przenosił akcję z jednej wieży na drugą, nie tylko ożywiając tym spektakl, ale i pozwalając widzom na całym dziedzińcu śledzić wydarzenia. Okazało się też, że teatralne rozwiązania świetnie sprawdzają się w tak dużych widowiskach. Chodzenie po taśmie nie należy do najbardziej emocjonujących sportów na świecie (zapewniam, oglądanie tego po godzinie ekscytuje tylko samych slacklinerów), a tu stało się metaforą wybuchu wojny i holokaustu, najmocniejszym, najlepszym punktem całego „Snu…” i to z podwójnym dnem, bo przecież „Sztukmistrz z Lublina” był linoskoczkiem.
Spektakl miał być małą lekcją historii i dumy zamkniętą w dużym spektaklu. I w tym kontekście odniósł pełny sukces. Może i wrocławianie widzieli show wcześniej, ale oglądanie snu o Lublinie w wielotysięcznym tłumie lublinian daje rzadką dziś możliwość odczucia, że jest się częścią wspólnoty.
ZOBACZ TEŻ:
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?