Niech politycy trzymają się od historii z daleka

Czytaj dalej
Fot. Małgorzata Genca
Aleksandra Dunajska

Niech politycy trzymają się od historii z daleka

Aleksandra Dunajska

- Politycy chcą wymusić czarno-białą interpretację świata. A niektórzy historycy przejawiają zachowania plemienne broniąc „politycznych kolegów“ - mówi prof. Mariusz Mazur z Zakładu Historii Najnowszej UMCS.

Jest Pan jednym z inicjatorów Forum Badaczy Dziejów Najnowszych, które odbędzie się 10 grudnia w Warszawie. Sprzeciwiacie się upolitycznianiu historii. Co było inspiracją dla zjazdu?

W grudniu 2015 r. minister kultury Piotr Gliński powołał do życia Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 r. Kilka miesięcy później uznał, że w ramach oszczędności należy je połączyć z Muzeum II Wojny Światowej, usuwając jego dyrekcję. Wydaje się więc, że ideą powołania Muzeum Westerplatte była próba wyeliminowania dyrekcji Muzeum II Wojny Światowej. To nie są dobre metody. Jako pierwszy zareagował historyk prof. Marcin Zaremba, który zwrócił się do kilku osób z pytaniem czy nadal będziemy milczeli w sytuacji, gdy mamy do czynienia z kolejnymi działaniami polityków, które ingerują w świat nauki. Wymieniliśmy maile z kilkoma osobami i tak narodziła się idea Forum. Kwestia Muzeum była jednak tylko kroplą, która przelała czarę goryczy. Już wcześniej mieliśmy do czynienia z kilkoma nieprzemyślanymi wypowiedziami polityków. Anna Zalewska, szefowa MEN, pytana o to, kto zabił Żydów w Kielcach, odpowiedziała: „Różne były zawiłości historyczne”. Zajmuję się badaniem propagandy, myślę, że za kilkadziesiąt lat nikt nie będzie pamiętał, kim była pani Zalewska, ale ten eufemizm wejdzie do annałów propagandy XXI wieku. Kolejnym przykładem są słowa dra Jarosława Szarka (obecnie prezes IPN - red.), który stwierdził, że „wykonawcami zbrodni w Jedwabnem byli Niemcy, którzy wykorzystali w tej machinie własnego terroru, pod przymusem, grupę Polaków”. Potem tłumaczył, że w prawie międzynarodowym jest zapis, że za zbrodnie na terenie okupowanym odpowiada okupant. W ten sam sposób można by uznać, że wykonawcami zbrodni na Polakach na Wołyniu byli Niemcy, którzy wykorzystali grupę Ukraińców. To przecież absurd.

Tzw. obiektywizm historyka powinien jednak wymuszać odłożenie własnych poglądów na bok i przyjrzenie się źródłom. Tymczasem niekiedy już na początku książki wiemy, jakie będą wnioski, bo teza została postawiona na starcie.

W zaproszeniu na Forum piszecie, że celem jest wypracowanie „wspólnego stanowiska w sprawie standardów porozumiewania się między sferą nauk historycznych a światem polityki”. Czy one w ogóle muszą się porozumiewać?

Chodziło nam bardziej o określenie, jakie powinny być relacje między środowiskiem historyków a światem polityki. Uważamy, że politycy nie powinni ingerować w kwestie uprawiania historii ani na własny użytek reinterpretować czy banalizować przeszłości. Niestety zawsze próbują to robić.

Po co?

Powstanie w XX w. społeczeństwa masowego wykreowało polityków, którzy muszą się dostosować do gustów swoich wyborców. Ważne jest więc operowanie tematami kontrowersyjnymi, budzącymi emocje, a najlepiej i podziały. Odbiorcy żądają przy tym jednoznaczności i wskazania przeciwnika. Ponosimy konsekwencje przyjęcia norm tzw. darwinizmu społecznego, zgodnie z którym należy zniszczyć przeciwnika, ponieważ on zapewne ma takie same cele. A kto nie z nami, ten przeciwko nam. Ale w historii tak się nie da. Podam przykład - pułkownik Jan Rzepecki, żołnierz AK, szef Biura Informacji i Propagandy przy Komendzie Głównej AK, założyciel Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Po wojnie wpadł w ręce UB. Funkcjonariusze nakłonili go do wydania struktur i pieniędzy WiN, wmawiając mu, że likwidacja organizacji jest już i tak przesądzona, ponieważ jest rozpracowana. Płk Rzepecki zrobił to. Był więc w całym swoim życiu bohaterem czy zdrajcą? Nie można oczywiście odpowiedzieć jednoznacznie. Ale lud nie przystanie na wieloznaczność, wszystko jedno czy mówimy o ludzie pisowskim, platformerskim czy o klasie robotniczej z PRL. Politycy, dostosowując się do jego potrzeb, próbują wymusić na nas czarno-białą interpretację rzeczywistości. Niektórzy historycy też niestety idą tą drogą. Najprostszą metodą uzyskania zakładanego obrazu przeszłości jest pomijanie źródeł. Czytałem ostatnio książkę, w której historyk, pisząc o „żołnierzach wyklętych”, pominął część wspomnień dowódcy partyzanckiego, uznając, że nie wiedział on co robi, ponieważ sam nie miał świadomości, jakie ma cele. W ten sposób historyk chciał wybielić bohatera, bo ze wspomnianych źródeł wynika, że motywem działania partyzanta mogła być m.in. niechęć do Żydów. A przecież wśród partyzantów podziemia niepodległościowego antysemityzmu być nie może, nie pasuje to do wyideologizowanego obrazu. Mit wypiera źródła. Historycy zbyt często ulegają własnemu światopoglądowi.

Czy w książce historycznej nie ma miejsca na światopogląd autora?

Według mnie nie powinno być. To nie oznacza, że powinno się publikować wyłącznie suche fakty, bez interpretacji nie ma historii. Tzw. obiektywizm historyka powinien jednak wymuszać odłożenie własnych poglądów na bok i przyjrzenie się źródłom. Tymczasem niekiedy już na początku książki wiemy, jakie będą wnioski, bo teza została postawiona na starcie i pod nią dobierane są jedne fakty, a pomijane inne.

Motywacja takich historyków jest raczej wewnętrzna czy może zewnętrzna - obawa przed reakcją środowiska, blokadą awansu przez przełożonych?

Każdy z nas płaci jakąś cenę za wystąpienie przeciwko interesom środowiska czy prawdom oficjalnym. Wiem coś o tym. Ale jeśli ktoś chce prowadzić rzetelne badania to ma do tego prawo i możliwości. Nigdy nie spotkałem się z sytuacją, żeby ktokolwiek próbował cenzurować moje badania i nie znam takiego przypadku - przynajmniej na moim uniwersytecie. W tych kwestiach mamy pełną wolność.

Czyli kieruje nimi koniunkturalizm?

Naukowcy są takimi samymi ludźmi jak inni i jest też wśród nas pewna grupa konformistów.

W swoim artykule w książce „Klio na wolności” stwierdził Pan m.in., że w wielu przypadkach kontrowersyjnych publikacji nie ma miejsca na publiczną debatę o faktach, bo cała energia skupia się na krytykowaniu lub gloryfikowaniu autora głośnej książki czy tezy. Jak w przypadku Jana T. Grossa.

Wśród polskich historyków można dostrzec zachowania plemienne. Polegają one na tym, że staje się w obronie „kolegów politycznych”, mających podobny światopogląd, kosztem rzetelności naukowej. Ja nie dzielę historyków na prawicowych i lewicowych, „naszych” i „nie naszych”, ale na tych, którzy postępują zgodnie z etyką i warsztatem naukowym i tych, którzy im zaprzeczają. Niestety nie wszyscy stosują tę zasadę. Dlatego np. w przypadku książek Grossa wielu nie rozprawiało o tym, czy są w nich refleksje, które należy rozważyć, albo takie, z którymi, ze względu na wiedzę historyczną, nie można się zgodzić. Dyskusja dotyczyła tego, czy Gross jest świetnym historykiem czy oszustem. Albo - albo.

Odniósł się Pan też do polityki historycznej, tak ważnej dla obecnego rządu. Napisał Pan, że „dążenie do prawdy” i polityka historyczna rozumiana jako gloryfikowanie narodu nie dadzą się pogodzić.

Przypomnę, że tekst powstał trzy lata temu. Polityka historyczna była zawsze - i w II RP, i w PRL-u, i w III RP. Zależy jednak, jak do niej podchodzimy. Jeśli uznamy, że w ogóle nie powinno się prowadzić historiografii krytycznej, bo nie buduje ona tożsamości narodowej, to a priori wykluczamy sporą część polskiej historii. W czasie II wojny światowej było wielu Polaków, którzy ukrywali Żydów, nieraz płacąc za to najwyższa cenę. Ale byli też szmalcownicy. Jeśli nie chcemy mówić o tych drugich, to gdzie tu prawda, do której tak często się odwołujemy? Z partyzantów powojennego podziemia antykomunistycznego bez wątpienia możemy być dumni, oddawali życie za wolność naszego kraju, za suwerenność. Ale też nie można nie zauważać, że zdarzały się zachowania nieetyczne, mamy choćby Wierzchowiny, w których mordowano nawet dzieci. Problem w tym, że czasami do władzy dochodzą politycy fundamentalistyczni poznawczo, którzy są przekonani, że znają prawdę przez duże „P”. To wynika z tzw. naiwnego realizmu. Wtedy wszyscy, którzy myślą inaczej, są uznawani albo za zdrajców, albo głupców.

Istnieją dziś wśród historyków tematy tabu?

Wystąpienia krytyczne wobec niektórych osób czy instytucji rzeczywiście nie są dobrze widziane. Jeśli ktoś napisze coś krytycznego o „Solidarności” to w pewnych środowiskach przyklei mu się łatkę postkomunisty, który pewnie miał rodziców w SB. Jeśli ktoś powie coś złego o Lechu Wałęsie, staje się oszołomem. Jednak takie postawy to margines świata historiografii. Tu brylują politycy i publicyści.

Jaki jest cel organizacji Forum?

Chodzi nam o zwrócenie uwagi na problem instrumentalizacji historii najnowszej oraz o dyskusję środowiskową. Wysłaliśmy zaproszenia do bardzo wielu historyków, mających różne poglądy, maile rozeszły się po kraju. Na szczęście, pomimo sporych wysiłków polityków, większość używanych w ich świecie metod do nas nie dotarła i nadal potrafimy ze sobą rozmawiać.

Na pewno? Kiedy pojawiła się informacja o organizacji Forum, na prawicowych portalach ostro skrytykowano jego ideę, pisząc, że będzie to antyrządowa impreza.

Rzeczywiście niektóre media przypuściły na nas ostry atak włącznie z wylewaniem pomyj. A co najdziwniejsze, najwięcej inwektyw i oskarżeń o upolitycznianie środowiska naukowego skierowali do nas historycy, którzy są dziś… zawodowymi politykami (Forum atakował m.in. prof. Jan Żaryn, historyk i senator PiS-red.). Kiedy historyk-polityk oczekuje od nas, żebyśmy nie upolityczniali historii, to naprawdę trudno mi to zrozumieć. Przypomina to trochę sytuację z historii PRL z wjazdem czołgów państw Układu Warszawskiego do Czechosłowacji w 1968 r. Państwa zachodnie próbowały wtedy zgłosić protest w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, a propaganda komunistyczna nazywała te działania „brutalną ingerencją w wewnętrzne sprawy Czechosłowacji”. Użycie czołgów było wówczas „bratnią pomocą”, a sprzeciw wobec tego „brutalną ingerencją”. Paradoksalnie politycy, którzy przejmują dziś kolejne instytucje i próbują nakazywać historykom, co i jak należy badać, co jest patriotyzmem, a jakie działania nie zasłużyły na to miano, nie uważają, że wtrącają się w świat nauki. Natomiast ci, którzy się tym działaniom sprzeciwiają, są oskarżani o upolitycznianie historii. Zaczynam rozumieć PRL. Tym bardziej zależy nam, żeby zwrócić uwagę, że środowisko historyczne to autonomiczna przestrzeń, której nie powinno się rozgrywać. Jeśli politycy mieszają się do nauki, to źle się kończy - nie tyle dla polityki, co dla nauki. Zawsze.

Aleksandra Dunajska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.