Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O dziewczynce, która pamiętała smak strachu

Małgorzata Szlachetka
Zdjęcie Jadwigi Braneckiej z domu Węcławik z okresu II wojny światowej, fotografia umieszczona w niemieckiej karcie pracy.
Zdjęcie Jadwigi Braneckiej z domu Węcławik z okresu II wojny światowej, fotografia umieszczona w niemieckiej karcie pracy. archiwum Jadwigi Braneckiej z domu Węcławik
- Do dziś mam coś takiego w sobie, że czuję niepokój, jak zabraknie mi w domu chleba. Nie wyrzucę też kromki, bo pamiętam głód z wojny - mówi Jadwiga Branecka z domu Węcławik.

Pierwszego dnia wojny leżałam na łące i patrzyłam w niebo na samoloty, huczało. Cieszyłam się, bo widziałam takie piękne ptaki na niebie. Niech pani nie pisze, że mi się podobało, ale miałam przecież tylko dziesięć lat.

11 listopada 1939 roku Niemcy aresztowali tatę. Chyba był w obozie na Majdanku. Na pewno też w więzieniu na Zamku Lubelskim, bo stamtąd wykupił go od Niemców nasz dziedzic ze Skierbieszowa, pan Rzewuski. Nie wiem za ile, ale za ogromne pieniądze. Pamiętam tylko moment, jak pan Rzewuski przyjechał do nas na podwórko, bryczką. Mama wyniosła mu cały kosz. Jak tata do nas wrócił, ukrywał się przed Niemcami po wsiach.

Wysiedlenie
27 listopada 1942 roku zostaliśmy wysiedleni ze Skierbieszowa. Było raniutko. Jak Niemcy walili kolbami w drzwi, już nie spałam. Raus! Mama wzięła jakieś węzełki z jedzeniem i stopiony tłuszcz w kance na mleko. Ja do swojej szkolnej teczki zapakowałam zeszyt, taki cienki podręcznik i łyżwy. Dlaczego łyżwy? Byłam wtedy dzieckiem, a łyżwy to był ważny prezent. Teczkę opuściłam gdzieś po drodze. Najpierw Niemcy kazali nam iść pod szkołę, tam już czekały furmanki wzięte od rolników. Potem zaczął się marsz. Słyszałam strzały, ale mama nie pozwoliła mi patrzeć. Niemcy jechali na motocyklach. W domu zostało wszystko, bydło ryczące. Rodzice potem mówili, że w tym samym czasie, główną drogą, do naszych gospodarstw szli niemieccy koloniści, to usłyszeli później, w obozie w Zamościu. A my szliśmy w nieznane. Mama, tata, siostra, brat i ja. Wszyscy modlili się i płakali.

Obóz przejściowy w Zamościu
Zobaczyłam dużo baraków. Weszliśmy do jednego z nich: na podłodze brudna słoma, jak po koniach, piętrowe prycze. Ubikacja? To była deska nad dołem z nieczystościami. Pierwszego dnia dzieci spadły z deski i się potopiły. Mnie mama na szczęście nie tam puszczała samej. Po pierwszej nocy spędzonej na słomie, wstałam cała czerwona, tak byłam pogryziona przez pluskwy. Jedliśmy wtedy ten tłuszcz, który mama zabrała z domu i swój chleb. Zupy gotowanej na brukwi i takich zielonych łodygach nie mogłam wtedy przełknąć. Dawali nam też chleb z trocinami w środku, do dziś czuję jego zapach.

Pamiętam, jak Niemcy zaczęli nas dzielić: zdrowi i młodzi na jedną stronę, dzieci na drugą. Starcy szli do oddzielnego baraku, nie wiedziałam wtedy, że wywieźli ich potem do Oświęcimia. Do tego obozu wywieźli też dzieci, wojnę przeżyła tylko jedna dziewczynka. Moja osiemnastoletnia siostra zwróciła się po niemiecku do jednego ze strażników, żeby nie oddzielali mnie od matki. Zgodził się i nasza pięcioosobowa rodzina została w jednym baraku.

Obóz w Wilhelmshaven
W Zamościu byliśmy kilka dni. Później znowu nas popędzili, tym razem na stację kolejową. Załadowali nas do bydlęcych wagonów. Śnieg zacinał przez nieoszklone okna, niektórzy go brali do ust, bo nie dostaliśmy nic do picia. Było zimno i ciemno, to pamiętam najbardziej. Raz dostaliśmy zupę. Mama powiedziała do mnie: „jedz dziecko, bo to kapuśniak”. Jechaliśmy tylko nocą, w dzień wagony stały w szczerym polu. W środku nocy dojechaliśmy do lasu.

Tam było bardzo dużo baraków i ludzie chyba z całego świata. Zapamiętałam ich buty, takie dłubane z drewna. To już było na terenie dzisiejszych Niemiec. Tam straciłam swoje jasne, jak dojrzałe zboże, włosy. Wpędzili nas nagich do jednego baraku i ostrzygli. To był dla mnie straszny szok. Dostałam takie sztywne, za duże na mnie ubranie. Jak w nim wyszłam na zewnątrz, to zacinał deszcz ze śniegiem, rozpłakałam się, bo nawet niebo nad nami płakało. Niedługo potem, wieczorem, część z nas załadowali w samochody ciężarowe i znowu jechaliśmy w nieznane. Luksusowo, bo w ciężarówkach były drewniane ławki.

Nie wiem, ile czasu minęło. W pewnym momencie wjechaliśmy na piękne, oświetlone ulice miasta. Dookoła migały światła i bożonarodzeniowe ozdoby. Zrobiło mi się przyjemnie i ciepło. Pamiętam, co sobie wtedy pomyślałam: „nareszcie jadę w takie miejsce, gdzie najem się do syta”. To była moja droga do raju. Potem światła się skończyły, zajechaliśmy na dziedziniec wielkiego budynku z cegły. Za nim były kolejne baraki. Fabryka amunicji na obrzeżach Berlina.

Anonimowa pomoc
Moi rodzice i rodzeństwo musieli pracować przy maszynach, ja dostałam miejsce w takim kantorze, gdzie starsi Niemcy sprawdzali gotowe pociski. Kocioł z jedzeniem dla więźniów dowożony był do hal produkcyjnych. Jak raz wracałam z obiadu, ci Niemcy zapytali mnie, co było na obiad. Rozpłakałam się i odpowiadałam, że czekam tylko na piątek, bo wtedy w zupie pływają kartofelki. Potem zdarzyło się coś niebywałego. Gdy wróciłam z toalety, na moim stołku leżała kanapka. Jak zaczęłam głośno dziękować, to nikt się nie odezwał. Sytuacja powtórzyła się jakieś kilkanaście razy. Do dziś nie wiem, kto mi pomagał, podkładając jedzenie. Myślę teraz, że ci Niemcy też bali się przyznać między sobą do tego.

Kartofle na Wigilię
Na wieczerzę wigilijną w1942 roku roku dostaliśmy kartofle w łupinach i taką krwistą kiełbasę, podobną do kaszanki. Jedliśmy w milczeniu. Było tylko słychać, jak do naszych blaszanych misek spadają łzy. Przypominam sobie ten dźwięk przy każdej Wigilii. Patrzę na stół z piękną zastawą, dwanaście potraw i płaczę.

Z obozu pamiętam też czarną gorzką kawę, w której pływały łuski zboża. Do dziś mam coś takiego w sobie, że czuję niepokój, jak zabraknie mi w domu chleba i mleka. Te podstawowe produkty wolę mieć w zapasie. Nie wyrzucę też kromki, bo pamiętam głód z wojny. Muszę też powiedzieć, że w obozie ratowały nas paczki z Polski, raz dostaliśmy od rodziny wydrążony bochen chleba, w którym był miód. Pamiętam też kluski z innej paczki.

Bombardowanie
Pod koniec wojny Berlin był bombardowany. Pamiętam szczególnie jedno takie bombardowanie, bo jak wyszliśmy ze schronu, to naszych baraków już nie było. Zostały zmiecione z powierzchni ziemi, bo alianci wzięli sobie na cel naszą fabrykę amunicji. W tym czasie, jak widziałam, że samoloty lecą nad Berlin, to dziękowałam Bogu. Wiedziałam, że to jest nasza droga do wolności.

Wiosną 1945 roku szef fabryki, w której pracowaliśmy, Niemiec, ewakuował zakład do swojej posiadłości. Razem z nami wywiózł maszyny, które nie zostały zniszczone w czasie bombardowań. Tam też były baraki, ale już nie pracowaliśmy. Wolność przyszła do nas 17 kwietnia 1945 roku. Przynieśli ją polscy żołnierze generała Maczka. Pamiętam dzień wyzwolenia. Ludzie z naszego obozu przynosili zabite świnie ze wsi, piekliśmy je na ogniskach. Było dużo ryb, bo masowo ginęły przy wysadzaniu mostów. Tata i brat chodzili nad rzekę i po prostu wyławiał z wody.

Powrót do Polski był długi. Ja szłam przy mamie, brat jechał obok, na rowerze. Polskie wojsko trochę nas pilnowało, za to radzieccy żołnierze mojemu tacie zabrali buty i zostawili go w samych onucach. Na pociąg jadący do Polski na dworcu czekaliśmy przez dwa dni, bo było tak wielu ludzi, że nie byliśmy w stanie wsiąść całą rodziną do żadnego z wcześniejszych składów. Potem był most pontonowy na Odrze. Kiedy 9 maja 1945 roku dotarliśmy do Polski, okazało się, że nasze gospodarstwo w Skierbieszowie jest spalone i dom trzeba odbudować.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski