Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pamiętne lane poniedziałki. Tak używały sobie kiedyś łobuzy

Agata Wójcik
Marcin Oliva Soto/Polska Press
Prysznic breją z kałuż, rozmyślne odłączanie trolejbusów od trakcji, by dokładnie oblać pasażerów czy osaczanie idących na dyżur pielęgniarek - tak łobuzy używały sobie niegdyś w lane poniedziałki

Stare Miasto, Lubartowska i Kunickiego - to miejsca, które w latach 60. w lany poniedziałek było lepiej omijać szerokim łukiem, o ile nie chciało się wrócić do domu przemoczonym do suchej nitki. W późniejszych latach woda lała się strumieniami szczególnie wartko na obrzeżach miasta. Ale także w śródmieściu nie brakowało żartownisiów, którzy fundowali zimny prysznic wracającym z mszy czy spacerującym przechodniom.

Na łamach archiwalnych, poświątecznych Kurierów Lubelskich poświęcano dużo miejsca nie tylko wielkanocnej pogodzie, ale także awanturom przy świątecznym stole, które kończyły się interwencją mundurowych, albo wysoką frekwencją w izbie wytrzeźwień i na izbie przyjęć, albo rozmaitym chuligańskim wybrykom i różnym dziwnym wydarzeniom w lejusa. Oto co dawniej się wyprawiało w drugi dzień świąt.

Węże poszły w ruch
,,Starym zwyczajem do najbardziej dyngusowych dzielnic Lublina należą Lubartowska i Kunickiego. Nic więc dziwnego, że strugi wody lały się dosłownie z wiader i baniek na głowy, szczególnie płci męskiej” - relacjonował dziennikarz Kuriera Lubelskiego w 1966 r.

Nie tylko to jednak skupiło jego uwagę. Uznanie reportera zdobyła pomysłowość mieszkańców Tatar. Starsi, którzy nie chcieli sami zostać oblani, a chcieli zrobić psikusa sąsiadom, podłączyli do kranów w kuchni gumowe węże.

Był to jednak jeden ze spokojniejszych lanych poniedziałków w Lublinie. Co prawda w wielu dzielnicach już o godzinie szóstej rano mieszkańców budził ryk wyrostków, którzy ganiali się po alejkach i trawnikach i lali z czego popadło: z butelek, kubków, a nawet kilkulitrowych baniek. Wodną wojnę prowadzili jednak między sobą. Milicja nie miała więc zbyt dużo roboty.

Brudna, ale woda
Nieco mniej spokojnie było w 1969 r. Na ulice wyszły nie tylko dzieci, które niegroźnie oblewały przechodniów lub kropiły wodą kolońską, ale także prawdziwe łobuzy. Już od godziny piątej bandy wyrostków czyhały na przechodniów z konewkami i wiadrami. Zabawy nie przerwali nawet, gdy skończyła im się czysta woda. Na odświętnych ubraniach lublinian wylądowała breja nabrana z kałuż.

Nie upiekło się także pielęgniarkom, które wychodziły ze swojego hotelu przy ul. Jaczewskiego. Pierwsza grupka pań została porządnie zlana wodą przez bandę młodzieńców. Kolejne nie odważyły się już opuścić budynku. Wezwały milicjantów, którzy - jak na wielką akcję - przyjechali trzema radiowozami i rozgonili łobuzów.

Bańki nie tylko na mleko
Ofiarami ,,tradycji” padały przede wszystkim kobiety. Partnerzy nie raz próbowali wybawić je z opresji. W przypadku jednego nie skończyło się to zbyt dobrze. Na ul. Buczka (obecna ul. Zamojska) mężczyznę, który bronił swojej towarzyszki chuligan pobił metalową bańką.

Podobny los spotkał kobietę, która próbowała uniknąć oblania. Nie spodobało się to jednemu z chłopaków, który za wszelką cenę chciał dopełnić rytuału. Pobił ją bańką na mleko do tego stopnia, że kobieta mogła zapomnieć o dalszym świętowaniu z rodziną. Prosto z ul. Kunickiego zabrano ją do szpitala.

Tradycyjnie tego dnia na komisariatach urywały się telefony. Niektórzy próbowali także uspokajać chuliganów na własną rękę. Dla pewnego mężczyzny, który zwrócił uwagę nastolatkom na Starym Mieście skończyło się to kilkoma prawymi prostymi w twarz.

W lejusa unikaj autobusów
Niektórzy lublinianie liczyli naiwnie, że przed śmigusowo-dyngusowymi oblewankami uratują ich parasole. Mylili się także ci, którzy myśleli, że są bezpieczni w autobusach i trolejbusach. Bandy wyrostków nie tylko czyhały na ludzi wysiadających na przystankach, ale także wpadali do pojazdów. Woda lała się strumieniami po podłogach i na nic zdawały się protesty kierowców komunikacji miejskiej.

W 1993 roku młodzieńcy, którym nie udało się na czas wskoczyć do trolejbusu, nie poddali się. Tuż przed jego odjazdem wdrapali się na dach i odłączyli pałąki łączące pojazd z trakcją. Dzięki szybkiej reakcji kierowcy nic nikomu się nie stało.

Nieco mniej szczęścia miał kierowca, który w lany poniedziałek przejeżdżał pod jednym z wiaduktów. Jeden z żartownisiów, nieświadomy konsekwencji, postanowił wylać na przejeżdżający pojazd strumień wody. Na jego i kierowcy nieszczęście, z wiaduktu spadł cały plastikowy pojemnik, który rozbił szybę auta. Mężczyźnie udało się wyjść z zajścia bez szwanku. Odzyskał panowanie nad samochodem, a 17-latkiem zajęli się mundurowi. Jedno jest pewne: przez swój żart na świąteczny obiad już tego dnia nie wrócił.

Śmigus bez wody
Niemiłą niespodziankę w święta 1975 r. mieli mieszkańcy bloku przy al. PKWN (obecna ul. Głęboka), popularnie zwanego Pekinem. W niedzielę wieczorem w nim i czterech sąsiednich wieżowcach zabrakło wody. W poniedziałek rano do pracy przystąpiło pogotowie wodociągowe. Roboty przy naprawie pękniętej rury trwały aż do wtorku.

Można by więc pomyśleć, że mieszkańcy mogli zapomnieć o śmigusie-dyngusie. Nic z tego. Niektórzy postanowili wykorzystać część wody przyniesionej z sąsiednich budynków. Ofiarą padły osoby niosące wiadra. Przed blokami wywiązała się bitwa wodna. Doszło też do niegroźnej sprzeczki. Jeden z sąsiadów, który zaprosił do swojego mieszkania grupkę pozbawionych wody, miał pretensje do jednego z mężczyzn, że wykorzystał kilka litrów na oblanie znajomych i bezczelnie przyszedł prosić o kolejne.

Bez wody na Wielkanoc w 1972 r. zostali także mieszkańcy jednego z bloków przy ul. Nadbystrzyckiej. Nie poddali się. Wodę do gotowania, mycia oraz oblewania nosili z oddalonej o kilkaset metrów studzienki.

Policjanci z mnóstwem roboty
Na komendzie policji w 1998 r. ciągle rozbrzmiewały telefony. Jedni dzwonili, bo chcieli pogonić chuliganów oblewających wodą przechodniów. A drudzy na widok interweniujących patroli, łapali za słuchawkę i sztorcowali mundurowych, że niepotrzebnie rozganiają młodzież, bo to przecież tradycja. Niektórzy starali się interweniować na swoją rękę. Kończyło się nie tylko na przepychankach z młodzieńcami, ale także z policją.

Jeden z mieszkańców Lublina oburzył się, że mundurowi wylegitymowali jego syna, który oblewał przechodniów. Po wyzwiskach pod adresem policji, doszło do rękoczynów. Troskliwy ojciec skuty kajdankami pojechał radiowozem prosto na komendę.

Powódź w dyngusa
,,Takiej wody nie było w naszym regionie od szesnastu lat. W Lublinie najbardziej zbuntowała się, ku zaskoczeniu wszystkich, Czechówka” - relacjonował dziennikarz Kuriera w 1996 r.

Kłopot z topniejącym śniegiem, który spływał z pól i zalewał budynki, były w całym województwie. Przez święta strażacy w naszym regionie byli wzywani do powodzi ponad siedemdziesiąt razy. Największe były m.in. w Ciecierzynie i Bochotnicy, gdzie ewakuowano ludzi oraz w Turce, ale także nie sposób było przejechać drogą Lublin - Łęczna, która zmieniła się w rwący potok. I wtedy, raz jedyny, Poniedziałek Wielkanocny minął spokojnie. Może mieszkańcy mieli już dość wody?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Pamiętne lane poniedziałki. Tak używały sobie kiedyś łobuzy - Kurier Lubelski

Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski