Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mirosław Mazur z Dominowa o kolekcjonowaniu aut i przywracaniu ich do życia (ZDJĘCIA)

Ewa Czerwińska
W kolekcji Mirosława Mazura z Dominowa najcenniejsza jest odtworzona własnoręcznie przez niego syrena sport. - To moje najbardziej ukochane "dziecko". Zrobiłem replikę prototypu z końca lat 50. Ten prototyp wykonali inżynierowie FSO, prawdziwi pasjonaci, m in. Nawrot i Skoczyński. Akurat fabryka kupiła żywice epoksydowe do produkcji matryc, inżynierowie mieli nauczyć się pracy na tym materiale, no i - trenując - ulepili nową syrenę - opowiada Kurierowi. I dodaje: - Ta pasja trzyma mnie przy życiu.

Jest Pan mechanikiem?
Skończyłem Akademię Rolniczą w roku 1984, kierunek mechaniczny. Po studiach chciałem pracować w Polmosie, akurat było miejsce w dziale technicznym. Pojechałem na rozmowę z dyrektorem i padłem na ostatnim pytaniu o stosunek do służby wojskowej. Bez odbytego wojska nie chcieli mnie zatrudnić. Wcale im się nie dziwię. Poszedłem do wojska, w tak zwanym trójkącie bermudzkim. Posłali mnie do Żar, miejsca dla niegrzecznych. Ojciec miał kumpla, jeszcze z partyzantki, który mógł mi załatwić dalszą część służby w wojsku w Lublinie, ale uprzedził mnie kandydat z Radomia, który miał poparcie partyjne. Był rok 1984 i telefony wciąż były na podsłuchu. A ja do siostry się poskarżyłem, że "te wredne komuchy mnie wykreśliły…" itd.

No i miał Pan przerąbane.
Pytali mnie potem, skąd wiem, że mnie wykreślili. Powiedziałem, że podsłuchałem rozmowę. No i zrobili ze mnie przestępcę, opozycjonistę, wywrotowca. Kapitan obiecał, że napisze mi taką opinię, że mi w pięty pójdzie. Jak ją przeczytali w Żarach, to powiedzieli: "Broni to my ci nie damy". I dostałem pustą kaburę. Zakwaterowali mnie w pokoju grupy remontowej. Siedziałem tam ze dwa tygodnie. Odwiedzałem kolegów w internacie dla podchorążych. Mieli tam jak w akademiku. Raz zapytałem kierownika, czy nie mogę się do nich przenieść. Czemu nie? I znalazłem się razem z chłopakami. Nawet fajne to wojsko było. Nikt się mną nie interesował, z przepustki wróciłem kiedyś po dwóch tygodniach…

Zupełnie jak C.K. dezerterzy.
Po wojsku starałem się o pracę w Agromecie. Ale oni nie chcieli rolnika, tylko inżyniera. Ale ja nie dawałem się wypchnąć. Pytają, jaką szkołę skończyłem. Mówię: technikum. A kto cię uczył rysunku? Burdzanowski - odpowiadam. O, to figura w Lublinie, profesjonalista w dziedzinie rysunku. Potem jeszcze raz podparłem się moim nauczycielem i w końcu przyjęli mnie. Pracowałem na desce kreślarskiej dwa lata. To mi dało praktykę w projektowaniu. Zrobiłem wniosek racjonalizatorski, miały być z tego duże pieniądze. Wniosek dotyczył pompy hydraulicznej, sześćset ton nacisku… Radziecka produkcja. Rosjanie zerżnęli od Anglików, ale poszli na skróty i te maszyny się psuły.

Docenili młodego racjonalizatora?
Nie. Pieniądze wziął dyrektor i inni kierownicy. Cała czapa. Kiedy zapytałem, dlaczego nie ja, szef odpowiedział, że powinienem się cieszyć, że w ogóle pracuję.

Rogata dusza z Pana.
Byłem obrażony i w ramach protestu zwolniłem się z pracy. Poszedłem do Energopolu, bo chciałem się załapać na budowę zagraniczną. Po roku zobaczyłem, że to żadna frajda. I znów zwolniłem się. Tym razem postanowiłem wyjechać do Stanów. Ale nie dali mi wizy. Pani konsul powiedziałem: "Nie to nie! Żałujcie, bo ja was już nigdy nie będę prosić. Zobaczycie, co straciliście! Raz wam dałem szansę, bo chciałem wam pomóc, więcej nie będę". Jak nie Stany, to RFN. Złożyłem wniosek o paszport mówiąc, że chcę jechać do Jugosławii. Właściwie jechaliśmy z kolegami do RFN. Zatrzymaliśmy się niedaleko Hockenheim, w Landau. Piękne okolice, winnice - na pewno tu jest praca. Naszym tłumaczem był fajny chłopak, student, bardzo sympatyczny, to on rozmawiał z ludźmi w sprawie zatrudnienia. Pytaliśmy jedną kobietę, ona na to, że zajęcia dla nas nie ma. Już jechaliśmy dalej, kiedy dogonił nas elegancki czarny samochód. To mąż tej kobiety. I zatrudnił nas. Pierwszego dnia zarobiłem przy zrywaniu winogron 50 marek (około 30 dolarów). Za jeden dzień! W Polsce dostawałem 18 dolarów za miesiąc.
Jak się czułem? Każdego Niemca traktowałem jak esesmana. Byłem nasączony historią… Nie rozumiałem języka. Szybko jednak postanowiłem, że będę uczyć się na pamięć dwudziestu słów każdego dnia. Zakuwałem i wkrótce zacząłem mówić.

Gdzie mieszkaliście?
W samochodzie. Stał w krzakach na parkingu. Strumyk niedaleko… Nikt z nami nie rozmawiał, nie interesował się. Po tygodniu, w sobotę, jedna z kobiet, z którą pracowaliśmy w polu, pani Gerda, poprosiła nas o pomoc we własnej winnicy. Zgodziliśmy się. Padało, więc częściej siedzieliśmy w baraczku i jedliśmy niż pracowaliśmy. Wieczorem Gerda zaprosiła nas na kolację. Przed nią zaproponowała kąpiel. W łazience czekały na nas ręczniki, ubrania na zmianę. Wykąpaliśmy się, potem kolacja, gospodarze bardzo się dopytywali, skąd jesteśmy. Na koniec doszło do płacenia za pracę. A wcześniej z kolegą umówiliśmy się, że nie chcemy pieniędzy, potraktujemy to wyłącznie jako pomoc, a nie pracę - przecież więcej ojedliśmy się niż orobili. I to Czarek powiedział Gerdzie. Więc bez słowa schowała dwa banknoty 50-markowe do portfela. A w poniedziałek przeżyliśmy szok. Czternastu pracowników - Niemców przedstawiło się nam, a szef nalał - nam także - po kieliszku sznapsa. Co za radykalna zmiana! Tak jakby nas przyjęli do swojego środowiska. A to Gerda w niedzielę powiedziała o wszystkim sąsiadom. Zobaczyli, że jesteśmy uczciwymi ludźmi. Przez 15 lat pracowałem sezonowo u tych Niemców. Do dziś się przyjaźnimy. W ten sposób zdobyłem pieniądze na własny warsztat, o którym marzyłem. Chciałem być szefem sam dla siebie.

Jaki warsztat?
Kupiłem maszynę do piaskowania i otworzyłem interes. Wszyscy mówili, że zdurniałem, bo Balcerowicz wprowadzał wówczas reformę, przykręcał kurek. Na początku konserwowałem podwozia samochodów. Dziś matowimy szkło, postarzamy drewno… A samochody? Najpierw robiłem stare auta dla kolegów i marzyłem, żeby wreszcie zrobić coś dla siebie. To sporo kosztuje. A tu rodzina, dwoje dzieci, dom trzeba było postawić - na marzenia nie wystarczało. W pewnym momencie odbiłem się. I wtedy - dziesięć lat temu - zrobiłem na podwoziu starej fiesty, która stała pod płotem i się rozsypywała, buggi. I wyszło takie żółte dziwadło. Wyrzeźbiłem w metalu, dorobiłem koła, wstawiłem silnik na 130 koni - naprawdę jeździ! Buggi to samochód plażowy - można go zobaczyć we Francji, na przykład w Saint Tropez, w Kalifornii, na Wyspach Kanaryjskich. Warsztaty produkują nieliczne egzemplarze, a robi się je na bazie samochodów już istniejących, przeważnie volkswagena garbusa.

Ślicznotka. Jak się nią jeździ?
Powyżej 100 kilometrów to żadna przyjemność. Buggi to samochód mojej córki Dominiki. Po tym aucie nabrałem przekonania, że coś potrafię. Zapisałem się do automobilklubu. Po zjeździe starych aut we Lwowie, dokąd pojechaliśmy z siostrą, zacząłem szukać triumpha dla niej - bo zapałała wielką miłością do staroci. Widziałem jeden taki egzemplarz w czasach szkolnych. Pamiętam, że miał go właściciel zakładu elektromechanicznego przy ówczesnej ulicy Buczka. Poszedłem do niego z iskrownikiem do naprawy, ale to był pretekst - chciałem popatrzeć… A auto stało na podwórku zakryte. Oczywiście nie miałem śmiałości poprosić, żeby właściciel mi je pokazał. I to auto udało mi się odkupić po latach. Przed siedmioma laty zachorowałem na raka, bardzo złośliwego, i dostałem sepsy. Jedną nogą byłem po tamtej stronie. Leżałem w szpitalu i myślałem, co tu zrobić… Aha, jak stanę na nogi zrobię synowi z jego nissana tuning do bólu, w stylistyce ostro przesadzonej. Jak to młodzi lubią. No i lekarze mnie wyciągnęli, wziąłem jeszcze chemię, odpocząłem i po trzech tygodniach poszedłem do garażu. Zacząłem ciąć. A ciąć dobry samochód - trochę strach… Nieodwracalne. Ale wyszedł z tego ten oto napakowany potwór.

Ale cały czas nissan.
Nissan, ale taki "no name". Bez imienia. Przez pół roku go kleiłem do kupy - tak się zawziąłem. Za dziesięć lat syn już wyglądałby w nim śmiesznie, ale dziś robi furorę. Trzeba bardzo uważać, bo auto ma niskie zawieszenie i można zaczepić.
Marzenia syna plus pańska praca i powstał nissan niepowtarzalny.
Potem zrobiłem porsche, niemiecki samochód NSU Prinz. Ale moim najbardziej ukochanym "dzieckiem" jest syrena sport. Zrobiłem replikę prototypu z końca lat 50. Ten prototyp wykonali inżynierowie FSO, prawdziwi pasjonaci, m in. Nawrot i Skoczyński. Akurat fabryka kupiła żywice epoksydowe do produkcji matryc, inżynierowie mieli nauczyć się pracy na tym materiale, no i - trenując - ulepili nową syrenę. Autorem stylistyki był inż. Nawrot. Po prostu - eksperymentowali. Powstało 2-osobowe cacko z otwieranym dachem. Czysta fantazja! Dlaczego na bazie syreny? Bo wówczas wszystko w Polsce, co nie było warszawą, było syreną. W dodatku zrobili to bez żadnego namaszczenia władz.

Prototyp wyjechał na miasto?
Oczywiście. I wzbudził entuzjazm. Wyjeździł po Warszawie 29 tysięcy kilometrów. W szarej rzeczywistości Peerelu Polacy zobaczyli na szosie czarno-czerwone fajne autko. Ale władza betonowa: to nie jest dobra reklama polskiego socjalizmu! Gomułka nawet na syrenę sport nie popatrzył, więc nie można było liczyć na zgodę na masową produkcję. Poza tym, jak się władzy wydawało, to rozpusta produkować coś takiego w sytuacji, gdy przemysł nie nadąża z produkcją papieru toaletowego. Można przecież, kogo nie stać na samochód, jeździć rowerem albo motocyklem…

I co zawyrokowało KC?
Cyrankiewicz ocenił, że auto nie spełnia wymogów technicznych, bo ma zmatowioną szybę i to był pretekst do zabrania tablic rejestracyjnych. Prototyp trafił do magazynu w Falenicy, a w latach 70. zniszczono go. Prawdopodobnie zrobił to pochodzący z Lublina inż. Skwarek, ówczesny dyrektor OBR FSO. Ja na podstawie zachowanych materiałów odtworzyłem ten prototyp, od zera.

Niektórzy psy na Panu za to wieszają…
Że naruszyłem jakąś świętość? Nie sądzę. Odtworzyłem model, nic więcej. Autorzy prototypu też dosłownie go lepili… Moja pasja trzyma mnie przy życiu. Cały czas walczę z rakiem, który jest wyjątkowo złośliwym łobuzem. Trafiłem na lekarzy-pasjonatów, wyciągają mnie za każdym razem za uszy. Teraz jestem królikiem doświadczalnym - testuję nowy lek. Więc sama pani rozumie, że trzeba czymś się zająć. Czymś więcej niż pracą. Jakąś pasją, która daje radość. Na przykład jakimś kolejnym autem. Chciałbym też wnuków doczekać, żeby im opowiedzieć różne historie…


Codziennie rano najświeższe informacje z Lublina i okolic na Twoją skrzynkę mailową.
Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski