18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Irena Załuska opowiada o swojej rodzinie i zwierzętach

Marcin Jaszak
archiwum Ireny Załuskiej
Bil wylewnie witał wszystkich gości, Katarzynka z wielkiej miłości wyszła przez lufcik, potwornie się przy tym raniąc. Orlik przynosił Zosi suchy chleb i kości. O swojej rodzinie i zwierzętach, które zawsze były w jej domu, opowiada Irena Załuska.

Napisała Pani książkę po śmierci psa Bila. Wspomnienie o przyjacielu. Tak bardzo go Pani kochała?
Napisałam ją na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy mnie zagipsowali i miałam wolne tylko ręce. Miałam dużo czasu i nadal tęskniłam za Bilem. Ja w ogóle ogromnie kocham zwierzątka. Tłukę muchy i komary, a wszystkie inne kocham. Psy i koty szczególnie. Z nimi czuję jakąś więź, ale żeby to poczuć trzeba chcieć. Są zakazy, że nie wolno hodować pewnych ras, ale to jest jakaś bzdura. Zamiast tego powinien być wykaz ludzi, którym nie wolno mieć zwierząt, bo zwierzak to ogromna odpowiedzialność. Jak pisał Antoine de Saint-Exupéry, kiedy się liska oswoi, to trzeba za niego odpowiadać. Ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, że wzięcie do domu psa to w zasadzie zmiana całego trybu życia. Zwierzak nie jest najważniejszą osobą, ale jego potrzeb nie da się zmienić i nie można ich nie zaspokoić. Można powiedzieć dziecku, że dziś nie pójdę z tobą na spacer, bo nie mam czasu, ale psu już nie wytłumaczysz, żeby poczekał ze swoimi potrzebami.

Patrzę na zdjęcia. Zwierzaki od zawsze były w Pani rodzinie?
Były zawsze. Mam ogromnie dużo zdjęć ze zwierzakami. Przed wojną w domu rodzinnym mojej mamy Zofii przy ulicy Zielnej mieszkał owczarek niemiecki Orlik. Tu mam zdjęcie moich dziadków. Stanisław i Julia Ryczyńscy na Krakowskim Przedmieściu. To początek lat trzydziestych. Dziadzio był absolwentem Uniwersytetu Lwowskiego, uczył matematyki i był dyrektorem technikum elektrycznego. I kolejne zdjęcie. Dziadzio z owczarkami alzackimi, Orlikiem i Misiem. To byli rodzeni bracia, z tym że Misio należał do przyjaciela mojego dziadka. Kiedy jeździli bryczką na jakieś spacery, to Orlik rozsiadał się w bryczce, a Misio nigdy nie chciał wsiadać i biegał luzem. Z opowieści mamy wiem, że Orlik był wspaniałym psem z sercem na łapie. Kiedy mama, jako mała dziewczynka, wracała ze szkoły, od progu wołała: - Mamo jestem głodna! Wtedy Orlik biegł do swojego posłania, wyciągał jakieś kości albo suchy chleb i przynosił mamie. Oprócz Orlika w domu rodzinnym mamy był jeszcze rudy kot Migdał, którego ulubionym zajęciem było polowanie w pobliskim parku Saskim. Tam jednak byli dozorcy z wiatrówkami i któregoś dnia Migdał wrócił z przestrzeloną łapą. Orlik całymi dniami leżał przy nim, troskliwie wylizywał mu chorą łapę i przynosił co lepsze kąski. W końcu Migdał się wykurował i znów chodził na polowania. Z którejś wyprawy nie wrócił. Orlik zresztą też szybko umarł. Podobno przed wojną wybuchła jakaś zaraza wśród psów tej rasy i wiele ich wyginęło.

Mówi Pani o zwierzętach jak o ludziach.
Tak po prostu mam. Dla mnie pies czy kot nie zdycha. On umiera.

Skoro już jesteśmy przy smutnych tematach, to znowu wspomnę Pani książkę i śmierć psa Bariego.
To była przerażająca historia. Byliśmy na wakacjach w Rudach pod Puławami. Jako dzieci na środku wiejskiej, błotnistej drogi bawiliśmy się z półrocznym owczarkiem niemieckim naszych znajomych, również letników. Drogą szli dwaj milicjanci. Jeden z nich zapytał, czyj to pies. Bari był bez obroży i smyczy. Odpowiedzieliśmy, że pies należy do znajomej pani. Wtedy milicjant wyciągnął pistolet i zastrzelił psa. Strzelił w biały dzień do szczeniaka wśród grupki małych dzieci. Do dziś pamiętam tę scenę. Ale z Rudami mam wiele innych, lepszych wspomnień. Babcia już w 1914 roku jeździła na wakacje do Rud. Tam się wynajmowało chałupę u gospodarzy i spędzało całe lato. Dziadzio wcześniej jechał i dawał gospodarzowi zadatek, później ten przyjeżdżał furmanką do Lublina i państwo Ryczyńscy jechali z córką, wnuczką i całym dobytkiem na wakacje, a z nami wszystkie psy, koty i kanarek w klatce.

Aż tyle tego dobytku było?
Na wsi wynajmowało się pomieszczenia, dwa pokoje i werandę, ale zazwyczaj bez wielu podstawowych sprzętów. Trzeba było wziąć z domu krzesła, stoły, pościel i inne rzeczy. Z roku na rok zostawiało się część z nich, już tych niepotrzebnych, u gospodarzy. Z tym, że nie zawsze był to ten sam dom. Później, już po wojnie, wynajmowaliśmy ciężarówkę, aby nas zawiozła na wakacje. Choć z tym zawsze był problem, bo normalnie nie można było wynająć ciężarówki i zawsze trzeba było szukać jakichś znajomości. Zresztą z tym środkiem transportu też mieliśmy częste przygody. Kiedyś, pod koniec wakacji, przyjechała po nas chłodnia rybna. Ja jechałam w szoferce, a reszta w chłodni. Kiedy w Lublinie wysiedli, wszyscy zwymiotowali od tych rybnych zapachów. Ale w Rudach wakacje zawsze były cudowne. Około dziesięć lat temu pojechaliśmy tam, żeby powspominać. Niepotrzebnie, bo popsułam sobie cały urok wspomnień. Wioska się ucywilizowała i to już nie to. Pamiętam, kiedy pojechaliśmy tam w 1946 roku, tuż po wojnie, to droga była gruntowa, a obok niej kładli wąski chodnik. W lesie był piękny młyn wodny, a nad rzeczką Kurówką stał drewniany mostek, gdzie jako dzieci, bawiliśmy się w misie patysie.

Słucham?!
Tak. "Kubuś Puchatek" był kultową książką naszego dzieciństwa i pokolenia. Do tej pory rozmawia się cytatami z Kubusia. Wracając do Rud, to młyna już nie ma, a na jego miejscu jest zakład kamieniarski.
Cofnijmy się do tych lepszych czasów.
Na początku lat siedemdziesiątych kupiliśmy z mężem trabanta i zaczęły się wyjazdy tym ówczesnym cudem. Zaraz potem zjawił się naszym życiu sznaucer Bil. To był zupełny przypadek. Poszliśmy tylko obejrzeć szczeniaki i jeden wrócił z nami do domu. Ale jeszcze przed Bilem była w domu kotka Katarzynka. Kiedyś w Rudach poszła na spacer i zniknęła. Długo jej poszukiwaliśmy i w końcu znaleźliśmy w piwnicy u sąsiadów. Patrzymy - Katarzynka leży na jakichś szmatach, a ogromny, czarny kocur wylizuje jej kark. Okazało się, że Katarzynka wyszła z domu przez lufcik wybijając przy tym szybę. Tak tęskniła do ukochanego. Wychodząc strasznie się pokaleczyła. Zabraliśmy ją do Puław do weterynarza i udało się ją wykurować. Owocem jej wyprawy były śliczne kocięta. Katarzynkę musieliśmy później oddać, ale w bardzo dobre ręce. Kiedy urodził się nam syn Piotruś, to na początku przychodziła do niego do łóżeczka. Kładła się i mruczała. Później jednak, kiedy zobaczyła, że więcej czasu poświęcamy jemu, zaczęła siusiać do jego łóżeczka. Z kotami był związany też mój ojczym Tadzio Grafczyński. Proszę zobaczyć zdjęcie. Moja młodziutka mama z moim malutkim bratem Przemkiem, a obok Tadzio z ukochanym kotem Pimpusiem. Kiedyś wyjeżdżali do znajomych w Zalesiu. Pimpuś był ogromnym, niewykastrowanym kotem i zawsze spacerował samopas po okolicy. Późnym wieczorem Tadzio wychodził przed dom i krzyczał na całą ulicę: - Piiimpuuś!!! Wtedy miejscowi szeptali między sobą: - Znów ten wariat woła kota.

Ojczym? O co chodzi?
To ciekawa historia. Mama bardzo wcześnie została wdową z małym dzieckiem, to znaczy ze mną. Tadeusz był od niej 25 lat starszy. Pierwsza żona mojego dziadka, też wcześnie zmarła, była rodzoną siostrą Tadeusza. Był zatem przyjacielem rodziny i zakochał się w mojej mamie. Kiedy przyszedł się oświadczać, babcia Julia smażyła racuchy, więc poszedł do dziadka prosić o rękę jego córki. Siostra mamy przybiegła do babci i krzyczała: - Mamo, chodź już, bo tata zaraz się zgodzi. Ratuj Zosię!!! Babcia na to: - Zaraz! Przecież smażę racuchy. I tak Zosia wyszła po raz drugi za mąż. Ale Tadzio był uroczym facetem. Deklamował jej na kolanach poezję, no i kochał zwierzęta. Mam tu nawet oświadczenie, jakie swego czasu musiał podpisać mój przyrodni brat Przemko.

"... Zobowiązuję się opiekować psem-samicą, przyprowadzoną do naszego domu przez synową Grażynę Grafczyńską, zamieszkałą z nami... i nigdy nikomu nie pozwolę na niszczenie jej ewentualnego potomstwa... Lublin 9 września 1974 r. ..."
Przemko wziął ślub z Grażynką i dostali w prezencie sukę Herę. Mój ojczym zgodził się, aby pies zamieszkał z nimi, bo to było jego mieszkanie, ale pod warunkiem tego oświadczenia. Traktował to bardzo poważnie. W tym mieszkaniu przy ulicy Niecałej psy wyczyniały cuda. Hera i Bil uwielbiały ganiać się wokół stołu i zazwyczaj demolowały mieszkanie.

Nikt nie miał nic przeciwko?
Nie. U nas w ogóle tak było, że jak pies ogryzł mebel, to się nic nie stało. Nikt nie miał do niego pretensji. Bo co jest ważniejsze? Żywe stworzenie czy mebel?

A historia z szybą, przez którą "wyszedł" Bil?
Mieszkaliśmy z mężem w mieszkaniu w bloku. Zwyczaj Bila był taki, że uwielbiał, kiedy przychodzili goście. Witał ich wylewnie, jednak, kiedy mieli wychodzić, nie chciał ich wypuszczać. Aby goście mogli wyjść, mąż brał Bila na spacer i wtedy się mówiło, kto chce wyjść lepiej niech zrobi to teraz, później nie będzie szansy. Kiedyś zamknęliśmy Bila w kuchni. To jednak nic nie dało. Tak chciał zatrzymać gości, że wyskoczył przez szybę. Strasznie się wtedy pokaleczył. Zresztą on wiecznie miał jakieś okropne przygody. Wciąż odwiedzaliśmy weterynarza przy Głębokiej. A tu na zdjęciu cocker-spaniel Kuba, mojej ciotecznej siostry Marty. To była wielka miłość Bila. Uwielbiał Kubę, jednak bez wzajemności. Z kolei Marta z mężem mieli motocykl SHL-kę. Tym motocyklem jeździli wspólnie z Kubą na wakacje na Mazury.

Motocykl miał chyba przyczepkę?
Skąd. Najpierw siedział Sasza, w środku Kuba, a na końcu Marta. Do tego jeszcze bagaże.

Bil zmarł. Po nim mieli Państwo jakieś psy?
Długo nie. Trudno mi było dojść do siebie. Trudno czasem było z nim wytrzymać, ale ten psiak był kimś, a nie czymś. W międzyczasie przeprowadziliśmy się do innego mieszkania. Tym razem na parterze. Myśleliśmy, że Bil będzie sam wychodził pobiegać, jednak on, idąc na spacer, musiał brać całą rodzinę. Kiedy kogoś brakowało, siadał i nie chciał dalej iść. Tak samo było na wakacjach. Po Bilu przyszła do nas trzykolorowa kotka Kiciusia. Pojawiła się na balkonie i została. Miała syna Muminka. To był jej pierworodny syn. Miał rudą sierść i, kiedy go zobaczyłam, to pomyślałam, że za żadne skarby świata go nie oddam. Był cudowny. Kiedy Kiciusia miała kolejne młode, on się nimi opiekował, co u kotów zdarza się bardzo rzadko. Ostatecznie Kiciusia zjadła gdzieś w piwnicy trutkę i zmarła. Niedługo później zmarł Muminek. Ryczałam po nim chyba bardziej niż po Bilu. Pochowaliśmy go nielegalnie pod drzewem w pobliżu domu. Wie pan, jest bardzo przykro, kiedy nie wie się, co zrobić ze zmarłym zwierzakiem. W Warszawie jest cmentarz dla zwierzaków, a u nas nic.

Przepraszam, czy sąsiedzi nie mówią o Pani "wariatka"?
Wiem, że wciąż gadam o zwierzętach, ale ogólnie jestem normalna. Cha, cha! Chciałabym po prostu, żeby one były traktowane podmiotowo, a nie przedmiotowo. Tak powoli zaczyna się dziać. Zwierzęta to istoty żywe, które czują, martwią się, tęsknią i odczuwają ból i przez ten pryzmat należy je traktować. Po Muminku długo nie mieliśmy żadnego kota, ale znajomi przynieśli nam piwniczną znajdę. Był cały biały i strasznie pokrzywdzony przez dotychczasowe życie. Nazwaliśmy go Duch. Do Ducha przychodził w odwiedziny Diabeł. Zupełnie dziki, czarny kocur z pięknym, białym rysunkiem kotwicy na pyszczku. Przychodził do nas, żeby się ogrzać czy coś zjeść, ale nigdy nie dał się oswoić. A to już zdjęcie Dymka. Urodził się czwartego kwietnia 2004 roku i jest z nami do dzisiaj. Ma sierść koloru piaskowego i wygląda jak rasowy kocur. Kiedy ktoś pyta, jaka to rasa, odpowiadam, że róża pustyni, choć takiej rasy nie ma.

Może w końcu zapytam, z kim rozmawiam?
Nazywam się Irena Załuska, jestem architektem i kocham to, co robię. Mam fioła na punkcie pracy i zwierząt, choć nie zakładam w domu schroniska, nie przygarniam wszystkiego, co się rusza. Uwielbiam moją pracę i mam nadzieję, że jeszcze długo będę mogła się nią cieszyć. Pracuję już 45 lat i nie jestem zmęczona. Uważam, że w życiu nie można wszystkiego traktować bardzo serio, należy mieć dystans do pewnych spraw i nie dać się zwariować.

Jak to zrobić?
Czy ja wiem. Może należy traktować życie jako pewnego rodzaju głupi dowcip. Oczywiście są sytuacje poważne, ale do bieżących, zwykłych spraw trzeba raczej podchodzić pół żartem, pół serio.

Podziel się wspomnieniami

Zapraszamy Państwa do opowiadania swoich rodzinnych historii. Czekamy pod numerem: 81 44 62 800.
Adres email: [email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski