18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Klikon Władysław Stefan Grzyb o dzieciństwie, rodzinie i pasjach (ZDJĘCIA)

Ewa Czerwińska
Z Władysławem Stefanem Grzybem, miejskim klikonem, o dwóch matkach, dzieciństwie w suterenie przy Niecałej, o "wybaczalnym, ale niezapominalnym", cudzie w katedrze, miłości do kina, liście do Felliniego i wielkim krzyku, rozmawia Ewa Czerwińska.

Naprawdę całe życie spędził Pan na Starym Mieście?
Prawie. Z małymi wyjątkami: od 1933 roku do 1941 byłem na wychowaniu państwa Krupińskich i mieszkałem w kamienicy przy ulicy Niecałej 8, w domu KUL, a potem, już w małżeństwie - kilka lat na Kośminku, w domu teściów. Lwia część mojego życia przeszła mi jednak wśród staromiejskich murów… W sumie siedemdziesiąt jeden lat i nie daję się jak dotąd przeflancować do innej części miasta. Po zawaleniu się części naszej kamienicy proponowano mi różne lokale z dala od Starego Miasta. Odmawiałem. Wędrowałem: najpierw dostałem lokalik przy Jezuickiej, bardzo trudne warunki, teraz mieszkam przy Rynku.

Lepiej?
Tak. Poprawiło się. Tu mam dwadzieścia siedem metrów kwadratowych, w tym użytkowych siedemnaście. Ale i tak nie mogę sprowadzić moich mebli i innych rzeczy z magazynu, bo się tu nie zmieszczą.

Ale są zdjęcia.
Na jednym z nich jest moja mama, Stefania Grzyb - Grzyb to jej nazwisko panieńskie. Przywędrowała do Lublina z Radomia z niedoszłym mężem. Zaczęła pracować w sklepie jako ekspedientka, potem jako niania i gosposia. Ja urodziłem się w 1932 roku. Mój biologiczny ojciec nigdy się z mamą nie ożenił. Jestem dzieckiem nieślubnym.

Były jakieś przeszkody?
On był po prostu już żonaty. Można powiedzieć, że mamę uwiódł i zwiódł. Była młoda, ufna, pewnie się zakochała. Była też uboga, potrzebowała jakiejś stabilizacji. Poznali się u mojego wujaszka w restauracji w Brześciu Litewskim. On był kelnerem.
Do Lublina pojechali za pracą… Wkrótce została sama z dzieckiem. A pozycja panny z dzieckiem była w tamtych czasach nie do pozazdroszczenia.
Jak ona musiała cierpieć. Bo to i zawiedzione uczucie, i beznadziejne położenie, ale też odpowiedzialność za Pana. Ogromny ciężar. Wielka samotność.
Wujaszek ją wyklął, rodzina się jej wyrzekła… Była bardzo zdesperowana. Próbowała nawet popełnić samobójstwo. Dopiero w 1933 roku mama znalazła to małżeństwo i oddała mnie tam na wychowanie, żeby mogła dalej pracować. Przecież jako służąca nie miała warunków, żeby się mną zająć. Zawsze ta służbówka, i służbówka.

Kim byli Pana opiekunowie?
Pan Krupiński pracował jako cukiernik w cukierni Rutkowskiego, w piwnicach Lublinianki. Piekł ciastka. Ona była bardzo surowa, wymagająca wobec mnie. Cierpiałem na chorobę Heinego-Medina. Miałem krzywicę, ale pani Rozalia Krupińska mnie z niej wyleczyła. W lecie, a były upały takie jak dziś, zabierała mnie na dwór, zakopywała w piachu po szyję, żebym się wygrzewał. Całymi godzinami w tym piachu siedziałem. I to wszystko pomagało wyjść z choroby. Do szkoły chodziłem najpierw na Karmelicką, potem na Archidiakońską.

Mama często Pana odwiedzała u Krupińskich?
Oczywiście. Zresztą musiała płacić pani Krupińskiej za moje utrzymanie.

Opowiadała o ojcu?
Tak. Ale najwięcej o tym, że chciała popełnić samobójstwo. To było traumatyczne. Nie dość, że ten człowiek zostawił mamę, to jednocześnie nasyłał jakichś typów z pogróżkami, żeby ją izolować od siebie. Próbowałem jako mały chłopak nawiązać kontakt z ojcem - nazywał się Władysław Twardygrosz - ale on tego kontaktu unikał.

Ma Pan do niego żal?
Tak. Że oszukał matkę, ściągnął do Lublina wiedząc, w jakiej sytuacji się znajdzie. Wybaczalne, ale nie zapominalne. I takie było to moje życie… W październiku stuknie mi osiemdziesiątka.

Osiem lat spędził Pan u tej rodziny zastępczej… To szmat czasu dla dziecka.
Jak się zlikwidowało getto, mama znalazła mieszkanie przy Noworybnej 2. Mogła już sobie na to pozwolić, żebyśmy zamieszkali razem. Pracowała na poczcie jako sprzątaczka. Ale zdarzało się, że uciekałem od mojej prawdziwej mamy do tej drugiej - bo panią Krupińską też tak nazywałem. Przyzwyczaiłem się do niej, do mieszkania w suterenie, życia przy lampie naftowej, do placków kartoflanych, kapuśniaku i razowego chleba ze smalcem. To był przed wojną luksus. Więc tęskniłem.

Do Krupińskiego mówił Pan tato?
Też. Pani Krupińska była jego trzecią żoną, z pierwszego małżeństwa miał troje dzieci, dwóch synów, którzy byli kelnerami i córkę Zosię.

Przynosił Panu czasem z pracy jakąś stefankę?
Ja sam biegałem do ciastkarni i on mi przez okno te ciastka podawał. Do dziś jestem łasuchem, przepadam za nimi, w szczególności za makowcem. Te wspomnienia dziecięce nigdy w człowieku nie zanikają. W 1939 roku poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej przy ulicy Karmelickiej. Po niej zacząłem naukę w gimnazjum Zamoyskiego, ale w 1949 roku był cud lubelski i ja brałem udział w uroczystościach, jako członek gwardii, która utrzymywała porządek. I dlatego znalazłem się w kręgu podejrzeń służby bezpieczeństwa. Wtedy wynajmowaliśmy część mieszkania lokatorom i jeden z nich miał kontakt z UB. "Niech Władek gdzieś wyjedzie, bo go zaaresztują" - poradził pewnego dnia. Ostrzegł mamę, że mogą być kłopoty. Mama wysłała mnie wtedy do wujka do Poznania, gdzie przeczekałem najgorsze. Może by i nic mi nie zrobili, bo ja tylko utrzymywałem porządek, żadnej większej roli nie odgrywałem, ale kto wie? Kiedy wróciłem. zaproponowano, żebym zmienił szkołę, bo jestem elementem klerykalnym. I poszedłem do liceum komunikacyjnego przy Długosza, żeby szukać zawodu. Po szkole rozpocząłem pracę w Pekaesie, jako technik normowania. W 1953 roku - wojsko. Po nim pracowałem w FSC i tam utworzyłem Robotniczy Dyskusyjny Klub Filmowy na wzór DKF Lublin Zamek. I zaraz na samym początku redaktor Ryszard Sadurski i Leszek Gzella zaproponowali mi pracę w klubie związku zawodowego pracowników prasy i radia, którego rada zakładowa mieściła się w siedzibie redakcji Kuriera Lubelskiego. Był dokładnie rok 1958. A z panem Sadurskim poznaliśmy się wcześniej, bo zrobił ze mną wywiad do gazety, ponieważ kolekcjonowałem programy filmowe. Miałem ich w tym czasie ponad pięćset. Ale w ogóle DKF-y zaczęły powstawać już w roku 1956, po odwilży.

Świat do nas zajrzał przez to kino. A jak toczyło się Pana osobiste życie?
Ożeniłem się w 1956 roku i jakiś czas mieszkaliśmy z żoną przy ulicy Elektrycznej, u teściów, do 1963 roku, do śmierci mamy. Potem przenieśliśmy się na Noworybną, do mieszkania po niej. Rodziły się nasze dzieci. Żona prowadziła w LSS Ośrodek Praktyczna Pani przy ulicy 1 Maja, a ja w tej samej firmie byłem instruktorem praktycznej nauki zawodu.

Ale wróćmy jeszcze do kina. Kto w latach 50. królował na ekranach?
Świetni aktorzy francuscy: między innymi Jean Gabin, Yves Montand, Gerard Philips, Michelle Morgan, Daniele Darieux… Oglądaliśmy między innymi filmy neorealizmu włoskiego, no i niezrównanego Charliego Chaplina, a to dzięki Centralnemu Archiwum Filmowemu, obejrzeliśmy prawie wszystkie filmy z jego udziałem: "Brzdąc", "Gorączka złota", "Światła wielkiego miasta", "Światła rampy". Projekcje odbywały się w zimnym, niewygodnym kinie Przyjaźń przy fabryce. Długo się nie dało wytrzymać - zaczęliśmy tułaczkę.

Ludzie chodzili wtedy do kina?
Oczywiście. Tłumy waliły. "Cena strachu" to był wielki przebój. Ludzie garnęli się do tej zabronionej świeżyzny. Było nawet tak, że na seanse nie wpuszczaliśmy osób spoza klubu. DKF Lublin Zamek też pękał w szwach. Na samym początku udało nam się zakotwiczyć w Komitecie Wojewódzkim PZPR, ale ktoś powiesił różaniec na drzwiach I sekretarza Władysława Kozdry i dostaliśmy wymówienie. Potem zainstalowaliśmy się w Komendzie Wojewódzkiej milicji.

Władza chyba nie za bardzo kochała te DKF-Y. Z jednej strony było przyzwolenie, z drugiej obawa, że ten robotnik za dużo zobaczy. Świata ma się rozumieć.
Mimo wszystko mogliśmy oglądać te filmy, które nie były rozpowszechniane. Pamiętam świetne spotkania, między innymi z Wandą Jakubowską, Aleksandrem Fordem, Michałem Isajewiczem "Misiem", uczestnikiem zamachu na Kutscherę, Janem Świderskim. A tu mam pozdrowienia dla naszego RDKF od Federico Felliniego. A było tak, że ogłosiliśmy konkurs na najlepszy film obejrzany w klubie w roku 1957. Zwyciężyła "La Strada" w reżyserii Federico Felliniego. Napisaliśmy do niego list o tym fakcie, a on nam bardzo serdecznie odpisał, dziękując za album o Lublinie, który mu posłaliśmy. Ale zdarzały się też przykre sprawy: w magazynach stołówki MO zainstalowali się jacyś uciekinierzy wyjęci spod prawa i zaczęła ginąć żywność. Wykryto ich kryjówkę pod sceną, ale koniec końców wypowiedziano nam lokal. W kinie prokuratury, potem w kinie Przyjaźń nieco wyremontowanym, próbowaliśmy się reanimować, ale towarzystwo się wykruszało. Coraz więcej wartościowych filmów sprowadzano do powszechnej dystrybucji, no i tak nasze DKF-y przestały być potrzebne. Ale swoje zadanie spełniły: pokazały, że istnieje jeszcze inne kino poza radzieckim.

Nie ujmując niczego filmowi "Lecą żurawie" czy innym pięknym obrazom. Ile filmów mogliście Państwo w czasie tych czterech lat żywota RDKF obejrzeć?
Ja obejrzałem około pięciuset.

Po filmie ma Pan drugą pasję. Przecież jest Pan miejskim klikonem. Skąd to się wzięło?
Kiedy chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 5 uczyła mnie historii Władysława Całko. Kiedyś opowiadała, że na dworach byli heroldowie. W 1990 roku powracał obraz św. Antoniego na Bramę Krakowską i wtedy przypomniałem sobie o tych heroldach. Czemu by nie powrócić w Lublinie do tej postaci? Chciałem nim zostać. Był rok 1990. Ale profesorowie zaczęli mnie krytykować, że heroldowie istnieli tylko na dworach królewskich, a burmistrzowie ich nie mieli. Za to mieli krzykaczy. Więc zostałem krzykaczem, z grecka klikonem. Ale tej nazwy używam dopiero od roku 1997, kiedy to wstąpiłem do angielskiej gildii krzykaczy miejskich. Odtąd już nie byłem samozwańcem. Odnalazłem też hymn miejski z 1686 roku. Na wieży ratusza - również 13 czerwca 1990 roku - pojawił się obok mnie także trębacz Zbigniew Zatorski, po nim trąbił Eugeniusz Saweczko. Dziś Onufry Koszarny.

No i pojeździł Pan po świecie.
Byłem w Australii, Anglii, Hiszpanii, Lwowie... Występy za granicą pomogły mi udowodnić, że krzykacz to nie jest jakieś widzimisię Grzyba. A kiedy w 1997 roku pojechałem do Anglii, a burmistrz Dortmundu ufundował mi strój, no to moja pozycja została zaakceptowana.

A jednak krzykacze są na świecie!
Kiedy przyszła paczka z Dortmundu ze strojem, wszyscy oniemieli. Od tej pory nazywali mnie agentem królowej Elżbiety. Poza tym jestem jedynym krzykaczem w Polsce. Oczywiście poza Sejmem III RP.

Jak wyglądają konkursy dla krzykaczy?
Przyjeżdża nas zwykle kilkudziesięciu - pań i panów oraz dzieci, głównie z Europy, i każdy krzyczy w rodzimym języku. W ciągu minuty trzeba wykrzyczeć 70-100 słów oracji.

O czym?
Improwizuję. Na przykład o fakcie nadania praw miejskich Lublinowi. Oczywiście trzeba krzyczeć najgłośniej. Ja mam 86,2 decybela, co zmierzono mi w Australii. Jurorzy biorą pod uwagę również strój. Dziś zainteresowanie udziałem krzykacza w życiu miasta jest o wiele mniejsze. Szkoda. Sami z panem Onufrym Koszarnym, miejskim trębaczem, wpraszamy się na imprezy dla dzieci, żeby to najmłodsze pokolenie poznawało lokalny koloryt.

Co daje Panu poczucie wolności?
Kiedy występuję przed publicznością, kiedy improwizuję. Kiedy krzyczę.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij i zarejestruj się za darmo: www.kurierlubelski.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski