18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Kulka! Oj, Kulka! Co z ciebie wyrośnie?! (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny: Kulka! Oj, Kulka! Co z ciebie wyrośnie?! (ZDJĘCIA)
Sagi Lubelszczyzny: Kulka! Oj, Kulka! Co z ciebie wyrośnie?! (ZDJĘCIA) Marcin Jaszak
W Gończym Brodzie na Wołyniu stał drewniany dworek, do którego były dwa wejścia. Z korytarza szło się do dużego pokoju stołowego. Na prawo były pokój babci i pokój stryja. Po drugiej stronie zaś pokój przejściowy i wejście do kuchni. W pobliżu dworu rozciągał się czterystuhektarowy majątek Leontyny Maciejewskiej z domu Iwaszkiewicz. Zofia Warakomska, emerytowana profesor Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie, wspomina odwiedziny u dziadków i wojenne podróże swojej rodziny.

Proszę popatrzeć na mapę z okresu polskiego Wołynia. Urodziłam się w Lubomlu. Potem ojciec pracował w Krzemieńcu. Tam urodził się brat Witold, a później ojciec został przeniesiony do Łucka. Po wybuchu wojny uciekliśmy do majątku dziadków koło Hołób. Kiedy przyszli Niemcy, uciekliśmy znów do rodziny do Lubomla, a w lutym 1944 roku musieliśmy uciekać od rzezi ukraińskiej za Bug. Dotarliśmy na Lubelszczyznę. Najpierw mieszkaliśmy w Łopienniku. Tam kolega ojca z Żytomierza, jeszcze z gimnazjum, był nadleśniczym. Kiedy ojciec umarł, to przenieśliśmy się do Zamościa. Tam brat kończył szkołę, a ja pracowałam. W końcu trafiłam do Lublina. Tu studiowałam, pracowałam i zostałam.

Tylko Pani się przeniosła do Lublina?
Mama została w Zamościu, a brat pojechał do ciotki, do Jeleniej Góry. Później studiował we Wrocławiu i już tam został.

Rozłóżmy tę podróż na etapy. Zaczęło się w Lubomlu...
Dziadkowie, jedni i drudzy, to byli, że tak powiem, dziedzice. Jedni mieli majątek w Lubomlu, drudzy w Gończym Brodzie koło Hołób. To były, po mieczu i po kądzieli, rodziny ziemiańskie.

Najpierw po mieczu.
Dziadek Przemysław Ambroży Maciejewski i babcia Leontyna. Leonia, jak na nią mówili. Leontyna z domu Iwaszkiewicz, właścicielka majątku w Gończym Brodzie, który dostała w spadku. Było tam około czterystu hektarów. Dziadkowie gospodarowali na tym majątku i mieli pięcioro dzieci. Najstarszy Janek, mój ojciec Witold, Przemysław, Antoni i Maria, zwana później ciocią Marychną.

Pamięta Pani tamte czasy?
Urodziłam się w 1924 roku i dobrze pamiętam te majątki i tamto życie. Gończy Bród to była posiadłość na skraju ukraińskiej wioski. Do dziadków przyjeżdżało się z Łucka na święta. Pracowały tam dwie rodziny fornali. Sad dzierżawił Żyd, który z kolei angażował robotników, pilnujących, aby nikt nie kradł owoców. Dziadkowie zmarli jeszcze przed drugą wojną i majątek oczywiście został rozgrabiony. Mam na ścianie rysunek dworku, który tam stał. Mój brat Witold narysował go z pamięci.

Mogę go zdjąć?
Proszę, o ile jakiś pająk zaraz zza niego nie wyskoczy. Drewniany dworek, do którego były dwa wejścia. Jedno od frontu, drugie od kuchni. Z korytarza się szło do dużego pokoju stołowego. Na prawo były pokój babci i pokój stryja, bo to stryj zarządzał tym majątkiem. Po drugiej stronie zaś pokój przejściowy i przejście do kuchni. A na rogu był pokój, nad którym moja mama zawsze ubolewała, że nie jest zagospodarowany, choć taki duży i słoneczny. Nazywany był zimnym pokojem. Stały tam przeróżne sprzęty domowe. Takie składowisko różnych rzeczy, pełniące funkcję lamusa. Przed domem tradycyjnie rosły malwy, a dalej był gazon z kasztanami. Z tyłu było koryto dla krów, stajnia, obora i bardzo duży spichlerz. Mieszkały tam też dwie rodziny fornalskie.

A rodzice mamy?
Ja miałam drugą matkę, ale zacznijmy od pierwszej. Moja matka Zofia, z domu Kampioni, była Rosjanką, która wychodząc za ojca przeszła na katolicyzm. Zofia to moja matka rodzona. Zmarła w 1928 roku, a potem ojciec, wdowiec z dwójką dzieci, w 1934 roku ożenił się drugi raz z warszawianką.

Zmarła w 1928 roku. Pani jej pewnie nie pamięta?
Pamiętam, że byłam na cmentarzu na pogrzebie. Poza tym pamiętam różne rzeczy. Na przykład w Krzemieńcu. Do tej pory wspominam, kiedy z mamą huśtałyśmy się na hamaku. Hamak się urwał i wpadłyśmy w rosnące pod nim pokrzywy. Och, jak mnie wtedy poparzyło!

Na co zmarła Zofia?
Na białaczkę. Wtedy to się nazywało złośliwa anemia. Miała 28 lat, kiedy odeszła.

Kampioni to raczej nie jest rosyjskie nazwisko.
Za czasów cara Piotra sprowadzony został do Rosji architekt Angelo Campioni. Brał udział w budowie Peters-burga. Ożenił się z Rosjanką, a prawo mówiło wtedy, że jeśli obcokrajowiec żeni się z Rosjanką, to musi przejść na prawosławie i tak się stało. Pamiętam, jak w czasie Zaduszek jeździliśmy na cmentarz prawosławny i pradziadek miał wyryte na nagrobku Konstantin Anżelewicz Kampioni. Dziadek Konstanty Konstantynowicz Kampioni miał w Lubomlu majątek. Babcia Anna z domu Bakunin umarła wcześnie i zostawiła szóstkę dzieci. Trzy córki i trzech synów. Moja mama była najstarsza z tych córek.

Anna Bakunin?
Michał Bakunin, rewolucjonista i anarchista, był spokrewniony z rodziną babci. Był bratem pradziadka, choć moja rodzina nie miała kontaktu z nimi.

Ciekawa historia. A tata i druga żona?
Ojciec skończył w Kijowie prawo i w dniu wybuchu I wojny dostał dyplom prawnika. Brał udział w wojnie pod dowództwem Józef Dowbora-Muśnickiego. Po skończeniu wojny był starostą w Lubomlu. Tam pracował do 1935 roku, później został radcą prawnym w Łucku. W 1935 roku tata drugi raz się ożenił. Ta druga mama to Jadwiga z domu Dąbrowska. Historia jest ciekawa i skomplikowana, bo u ciotki Jadwigi w Warszawie mieszkała na stancji siostra mojej matki Zofii, ciocia Antonina, mówiliśmy na nią ciocia Topka. Tam ciocia poznała naszą drugą mamę Jadzię. Namówiła ją, żeby w czasie wakacji przyjechała, bo szwagier ma dwoje zaniedbanych dzieci i mogłaby się nimi zająć. Mama po skończeniu ogrodnictwa w Lacken w Belgii, uczyła w pomaturalnej szkole w Nałęczowie. W czasie wakacji przyjechała i zaczęła się nami zajmować. Wtedy naszą niańką była stara Ukrainka Walerka. Walerka wtedy biadoliła do nas: - Oj, moje biedne dzieci! Ona wam każe łóżka słać! Ona wam każe pończochy cerować! No i druga mama wzięła się za nas i wprowadziła trochę rygoru, bo byliśmy kompletnie rozpuszczeni przez Walerkę. Tak się zaczęło. Jadwiga poznała ojca niegrzecznych dzieci i wzięli ślub. Mama Jadwiga znała dobrze język francuski i od początku nas go uczyła. Później mi się to przydało, bo w gimnazjum miałam francuski, a na studiach jako lektorat z języka obcego też wybrałam francuski.

Co Pani studiowała?Biologię. Jestem botanikiem. Studiowałam na UMCS i przez całe życie pracowałam naukowo na wyższych uczelniach. Moja kariera zaczęła się od zdolności rysunkowych. Kiedy zobaczyli, że dobrze rysuję, zaproponowali mi pracę zastępcy asystenta, abym rysowała tablice. Tak więc profesor w wielkich niemieckich książkach robił zakładki, gdzie były olbrzymie plansze roślin i ja kopiowałam je na kartonach. Później zostałam zastępcą asystenta, asystentem, starszym asystentem, adiunktem, docentem i tak aż do profesora.

Zaraz wrócimy do kariery naukowej. A teraz jeszcze Łuck. Zaczyna się wojna...
W 1939 roku w Łucku było bombardowanie. Tam, gdzie mieszkaliśmy, były koszary, stacja i ulica Oficerska, przy której mieszkaliśmy. Dalej płynęła rzeka Styr. Bomby leciały, a my struchleli leżeliśmy pod krzakami owocującego derenia. Po wszystkim byłam umazana na czerwono tymi owocami. Zrobiło się zamieszanie, że Zosia jest ranna.

Uciekliście z Łucka?
Tata dostał dużą odprawę i kupił wielki wóz z parą koni. Zapakowaliśmy wszystko, co się dało i pojechaliśmy do Gończego Brodu. Tam mieszkaliśmy aż do wejścia Sowietów. Kiedy weszli Sowieci, wróciliśmy do Łucka. Okazało się, że nas tam co nieco okradli. W każdym razie w Łucku byliśmy za tak zwanych pierwszych Sowietów. Jeden pokój nam zarekwirowali dla sowieckiego oficera z żoną i dwójką dzieci. Nazywał się Kulikow. Okazało się, że razem z ojcem uczyli się w Kijowie. Później przenieśliśmy się do Cumania. Duża wieś, dawne dobra Radziwiłłów z olbrzymim tartakiem. W tym tartaku znalazł pracę mój brat, a ja pracowałam w leśnictwie. Mama też pracowała. Dość, że byliśmy tam do 1943 roku. Kiedy zaczęły się mordy ukraińskie, uciekliśmy z powrotem do Lubomla. Tam przyszli Niemcy i przekształcili majątek dziadka Kampioniego na urzędowy majątek niemiecki. W Lubomlu byliśmy do lutego 1944 roku. Ojciec za jakąś łapówkę załatwił wagon towarowy. Zapakowaliśmy wszystko, co udało się jeszcze zachować i wyjechaliśmy.

Kolejny etap podróży.
Zapakowaliśmy też krowę i kozę. Krowa leżała przykryta sianem za tapczanem, a kózka siedziała w małej skrzyneczce. Po drodze w Chełmie była odprawa celna i nasz wagon towarowy również podlegał ocleniu. Kiedy się zatrzymaliśmy, przed naszym wagonem była ogromna kałuża. Przyszedł niemiecki oficer w pięknie wyczyszczonych generałkach. Tak stał, nachylał się nad tą kałużą i zastanawiał, czy przejść. W końcu pyta ojca: - Koń jest? Ojciec na to: - Nie. Krowa jest? Na szczęście leżała cicho. A koza jest? W tym momencie koza zrobiła wielkie meee! Jednak ojciec wytłumaczył, że to mała kózka dla dzieci i szczęśliwie udało się przejechać. Odstawili nas na boczny tor w Trawnikach i ojciec zaczął szukać jakiegoś lokum. Okazało się, że jego kolega, pan Salnicki, jest w Łopienniku nadleśniczym i dał nam tam schronienie. Ojciec wtedy chorował, a ja jakiś czas pracowałam w leśnictwie przy sadzonkach. Po jakimś czasie znajomy ksiądz pana Salnickiego zorientował się, że powinnam się jeszcze uczyć. Załatwił mi stancję u zakonnic w Krasnymstawie i tam zdałam maturę w liceum przyśpieszonym. Zakonnice liczyły na to, że wstąpię do zakonu, ale ja powiedziałam, że jestem wierząca, ale chcę się dalej uczyć, bo marzyłam o studiach.

Marzenie się spełniło.
W Łopienniku zmarł ojciec i mama Jadzia przeniosła się z nami do Zamościa. Wszystko przez to, że dyrektorem fabryki mebli był jej szwagier. Pracowałam w tej fabryce jako polerownica. Polerowałam meble, kładłam politurę, mat, półmat... Dość, że pracowałam. W międzyczasie stryj Antoni, najmłodszy brat ojca, przyjechał do Lublina. Dowiedział się, że pracuję w Zamościu i ściągnął mnie do Lublina, abym mogła się uczyć. Dostałam się na studia. Mama Jadzia wpadła na pomysł, że w odbudowującej się Polsce zawód chemika będzie najlepszy. Nie odpowiadało mi to, więc poszłam do dziekana i poprosiłam, żeby przeniósł mnie na biologię. Przepisano mnie na Wydział Matema-tyczno-Przyrodniczy. Po dwóch latach wybrałam botanikę. Mama uczyła w szkole w Zamościu, a ja mieszkałam u stryjostwa i studiowałam. Kiedy na uczelni zobaczyli, że dobrze rysuję, zaczęła się moja kariera.

Właśnie.
Cały czas byłam botanikiem. Dość, że przeszłam drogę od zastępcy asystenta do profesora. Zajmowałam się botaniką pszczelarską. Byłam przez trzynaście lat kierownikiem katedry na WSR, czyli Wyższej Szkole Rolniczej. Dalej pracowałam na Akademii Rolniczej, teraz na Uniwersytecie Przyrodniczym.

Tu spotkała Pani męża?
Mieszkałam na stancji z córką wujka Janka, szwagra mojej drugiej matki. Z kolei wuj Leon Manteuffel z żoną Basią pracowali w Szpitalu Wolskim w Warszawie i co miesiąc przysyłali 500 złotych, pomagając mi w ten sposób finansowo. Wuj Janek wynajął pokój dla swojej córki. Hania studiowała ekonomię na KUL. Przychodził do niej kolega Adam Warakomski, aby powtarzać materiał i tak się zaczęło. Chodziliśmy na spacery i zabawy studenckie. Mamy troje dzieci. Mąż był asesorem, prokuratorem i radcą prawnym. Zmarł na zawał serca. Ja z kolei w 1994 roku przeszłam na emeryturę, ale wciąż jestem aktywna naukowo. Zajmuję się analizą pyłkową miodów. Do tej pory robię te analizy i piszę artykuły.

Fachowiec od miodu. Jaki miód jest najzdrowszy?
Proszę pana, żaden nie jest najzdrowszy, bo wszystkie są jednakowo zdrowe. Nie ma tak, że gryczany pomaga na to, a lipowy na tamto. To jest bzdura. Najważniejsza jest zawarta w nim glukoza, która wzmacnia serce. Tak więc każdy miód jest zdrowy, ale tylko ze względu na glukozę.

Odwiedzała Pani jeszcze tamte, rodzinne strony?
Byłam jakieś dwanaście lat temu w Lubomlu na wycieczce. Wielki rynek w centrum był kiedyś pusty, teraz jest zabudowany. Podobno dwór w Gończym Brodzie jest spalony, ale apteka w Lubomlu stoi tam, gdzie stała. Zostały też cerkiew i kościół.

Tradycyjnie już poproszę Panią, abyśmy razem obejrzeli archiwalne zdjęcia. Podpis - Toluś, Kulka, Morus. Luboml maj 1934 rok.
Brat Tolek, czyli Witek, ja i nasz pies. W dzieciństwie nazywali mnie Kulka, choć zupełnie nie wiem dlaczego.

Luboml, rok 1932. Witek na kolanach u cioci Topki, a Zosia siedzi na kolanach u taty i pokazuje język.
Zawsze mówili do mnie: - Kulka, Kulka, co z ciebie wyrośnie?! Odpowiadałam wtedy: - Niespodzianka!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski