18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Specjalnością sędziny Xiężopolskiej były swaty (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny: Specjalnością sędziny Xiężopolskiej były swaty
Sagi Lubelszczyzny: Specjalnością sędziny Xiężopolskiej były swaty Archiwum prywatne
W rodzinie ojca pani Barbary Jarosz od lat prowadzono pamiętniki. Taką samą tradycją mogła się pochwalić rodzina jej mamy. W jednym z pamiętników Remigiusz Moszyński, ojciec pani Barbary, opisuje swoją pracę w sądownictwie w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Dzięki temu dowiadujemy się, jak w tamtym czasie wyglądały lubelskie miasteczka, jak pracowały ówczesne sądy, co powiedziała księżna z Gródka oraz co pisali "domorośli pokątniarze". Wysłuchał Marcin Jaszak.

Przyniosłam pamiętnik mojego ojca, aby pokazać panu, jak wyglądało sądownictwo polskie w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Warto czasem odkurzyć karty starych rodzinnych zapisków i poznać warunki życia i pracy naszych przodków sprzed blisko stu lat. Niemal w każdym rodzinnym pamiętniku można odnaleźć strzępy historii dotyczące różnych dziedzin życia.

Czyli to tylko jeden z pamiętników?
W mojej rodzinie od lat prowadziło się pamiętniki. Rodzina mojego ojca z dziada pradziada to robiła. Taka sama tradycja była w rodzinie mojej mamy. Mam, na przykład, pamiętnik z okresu drugiej wojny światowej. Mój tata nie mógł wtedy pisać i każde z jego czworga dzieci musiało w swoich pamiętnikach zapisywać, pomiędzy dziecięcymi historiami, zapiski ojca. Zakamuflowane ważne wiadomości. Po czterdziestym czwartym roku ojciec wziął tę stertę dziecięcych pamiętników i wspólnie z moim najstarszym bratem odtwarzał dzień po dniu czasy wojny. Ale to zupełnie inna historia. Ja wy-brałam inny z jego pamiętników, a z niego kilka fragmentów dotyczących pracy sądów czasów dwudziestolecia międzywojennego. Mój ojciec Remigiusz Moszyński był długoletnim sędzią lubelskim. Pracę rozpoczął na początku lat dwudziestych. Zaraz po ukończeniu studiów prawniczych w Poznaniu, został w 1923 roku skierowany przez ministra sprawiedliwości do Sądu Okręgowego w Zamościu. Tam miał odbyć aplikaturę. Wkrótce po przybyciu do Za-mościa został oddelegowany w teren, do sąsiednich mniejszych miejscowości. Między innymi Tarnogrodu, Hrubieszowa i Dubienki. W tych czasach warunki pracy sędziego były ciężkie, a wspomniane miasteczka, jak opisywał, wyglądały podobnie. Proszę zobaczyć ten fragment: "...Miasteczko - to dziura pełna grząskiego błota, lipnącego błota i gnoju... Niemożliwe wyjść, bo błoto po kolana... Droga zbudowana kiedyś przez Austriaków, ułożona z wałków i kłód, z których znaczna część pogniła lub została rozkradziona...".

Zanim przejdziemy do reszty opisów z pamiętników, proszę o krótką historię rodziny. Skąd pochodził Pani ojciec?
Rodzina Moszyńskich herbu Nałęcz pochodzi z Wołynia. Przybyli tam w 1789 roku, gdy Jan Aleksander Moszyński, mój praprapradziadek, stolnik sandomierski, początkowo wydzierżawił, a następnie w 1804 roku kupił majątek ziemski w Nowym Dorohiniu. Ponad 31 tysięcy hektarów. Kiedy w 1809 roku Jan Aleksander zmarł, majątek przejął jego syn Konstanty, mój prapradziadek. Po jego śmierci w 1848 roku majątek trafił w ręce jego syna Karola, mojego pradziadka. Karol wraz z bratem Wiktorem zostali skazani na karę śmierci za udział w powstaniu styczniowym. Później zostali ułaskawieni i zesłani do guberni ołonieckiej, gdzie przebywali około 20 lat. Syn Karola, Jan Florian Moszyński, mój dziadek, odziedziczył majątek po swym ojcu i spłacił wysoką kontrybucję, nałożoną na No-wy Dorohiń przez władze rosyjskie za udział ojca Karola w powstaniu styczniowym. Ukończył Uniwersytet Kijowski oraz Instytut Inżynieryjny Dróg Komunikacji w Petersburgu. W 1885 roku ożenił się z Emilią Kowalewską, która zmarła wkrótce po urodzeniu syna Jana. W 1890 ożenił się z siostrą zmarłej żony, Wiktorią. Mieli trzech synów: Emiliana, Ambrożego i mojego ojca Remigiusza. Ojciec urodził się w 1897 roku w Permie. Prawdopodobnie na statku.

Jak to na statku?
Dziadek Jan Florian pracował jako inżynier przy regulacji Wołgi, Kamy, Sury i Moskwy. Kolejno w Kazaniu, Jełabudze, Wasilsursku i Permie. Mieli stateczek, na którym, w miarę posuwania się robót, przemieszczali się. Właśnie w Permie, na tym stateczku, urodził się mój ojciec. Po ukończeniu gimnazjum w 1916 roku, pomagał ojcu w prowadzeniu majątku. W 1919 oku zgłosił się do armii polskiej i wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej jako starszy ułan 3. Pułku Ułanów. Uczestniczył w bitwie pod Płockiem w sierpniu 1920 roku i kampanii wołyńskiej, za co przyznano mu Krzyż Walecznych. W tej wojnie brali również udział jego bracia. Po śmierci ojca w 1920 roku odziedziczył wraz z nimi Nowy Dorohiń. Niestety, już w marcu 1921 roku, na mocy traktatu ryskiego, majątek znalazł się w granicach ZSRR. Rodzina utraciła Nowy Dorohiń i Wiktoria zamieszkała wraz z synami w Zamościu, a potem w Warszawie.

Remigiusz kończy studia w Poznaniu i zostaje skierowany do Zamościa. Teraz możemy przejść do jego pamiętników.
To pamiętnik z lat 1925-1936. Jak mówiłam, wybrałam kilka ciekawszych fragmentów. Proszę posłuchać, jak ojciec opisuje Hrubieszów: ".. - niewielkie powiatowe miasteczko, mające około 8000 mieszkańców, położony jest nad wąską, lecz błotnistą, o bystrym prądzie, zdradliwą rzeczką Huczwą, przeżynającą miasto. Miasto nie miało żadnych starych, pamiątkowych zabytków, o ile nie liczyć charakterystycznych żydowskich domostw drewnianych, z głębokimi bramami, nad którymi rozpościerał się, wielki podziurawiony dach, pozostałość dawnych zajazdów... Przyjechaliśmy w okresie intensywnych miejskich robót inwestycyjnych. Ułożono porządny betonowy chodnik przez dwie główne ulice oraz wybrukowano jezdnię gładką kostką, a ulicę znacznie rozszerzono... wybudowano elektrownię... Miasto zaczęło budować paropiętrową murowaną szkołę. Hrubieszów począł w szybkim tempie dźwigać się, dzięki energii i przedsiębiorczości burmistrza. Niestety, po niespełna dwóch latach zabrakło pieniędzy i wszelkie roboty wstrzymano. Będąc w Lublinie, czytałem o procesie tegoż burmistrza o nadużycia popełnione w tym czasie... Inteligencji było niedużo, żydów, jak w każdym tego rodzaju miasteczku - masa. Urzędnicy byli przeważnie mało inteligentni... W dwóch nędznych budynkach były dwa kina, które w ciągu trzech dni w tygodniu wyświetlały obrazy. Elektryczność była na kilku zaledwie ulicach i paliła się tylko podczas ciemnych nocy, i tylko do drugiej po północy..."

A może jakieś sprawy sądowe?
Znalazłam i zaraz przytoczę, ale proszę wcześniej posłuchać konkretnych danych: "...Teren Sądu Pokoju w Hru-bieszowie obejmuje 10 gmin wiejskich i dwa miasteczka: Hrubieszów i Dubienkę. Przed wojną, za czasów rosyjskich, były na tym terenie cztery sądy, a za czasów polskich przed 1922 r. były trzy sądy. Obecnie jest jeden sąd. Liczba sędziów czterech, a później z trzech zmniejszyła się do dwóch. Tymczasem ilość spraw stale wzrasta i tak w porównaniu z 1919 i 1920 r. stopniowo wzrosła z 2000 do przeszło 7000 w 1926 roku...". Ojciec opisuje, że dzień pracy trwał od 7 rano do 11 wieczorem, nie wyłączając niedziel i świąt. W 1926 roku pisze też o wynagrodzeniu: "...Każdy pierwszy - to dzień podniecenia, ruchu i smutnych refleksji dla każdego z nas: wypłacają uposażenia. Kiedy się obliczy, ile się ma, a ile rozchodów, co by należało mieć, czego się nie ma - to widzi się jakieś błędne koło. Wypłacili mnie 558 zł 28 gr. Wypłacając mnie jeszcze według grupy A2, mimo iż od kwietnia jestem sędzią okręgowym śledczym..."

Godzin pracy nie zazdroszczę. Proszę przytoczyć jakąś ciekawszą sprawę.
"...pewnego dnia zameldowano mi księżną J.W. Przyjąłem ją grzecznie, ale jak zwykłego śmiertelnika. Chciała, aby sprawę o usunięcie fornala, którą wnosi, wyznaczyć jej w ciągu kilku dni. Tłumaczyłem jej, że termina na najbliższy miesiąc są już pozajmowane... Księżna starała się wyjaśnić, że jej sprawa to coś odmiennego od spraw innych ludzi, bo to jej sprawa. Na to wyjaśniłem, że wszystkie sprawy są dla stron ważne, wszyscy w sądzie są równi, i że regulamin określa sposób wyznaczania spraw. Na to ona z oburzeniem zauważyła z wysoka: - Ależ moi kochani, my tak mało dajemy spraw do sądu, że możemy spodziewać się, że wszystkie sprawy nasze będą specjalnie traktowane, a nie tak jak wszystkie inne... Jestem zgorszona! - i poszła. Byłem wtedy wprost wściekły. Kiedy wysłano wezwanie na urzędowym druczku: Sąd Pokoju w Hrubieszowie wzywa pod skutkami prawa panią J.W., zamieszkałą w Gródku w charakterze powódki... - to gmina zwróciła wezwanie niedoręczone z adnotacją: Adresatka odmówiła przyjęcia, gdyż nie jest zwykłą mieszkanką Gródka, a właścicielką Gródka z przynależnościami i księżną J.W. Ziemiaństwo hrubieszowskie żyło w ogóle tak, jakby świat był od nich zabity deskami...". W 1929 roku, jak czytałam, sędzia Moszyński przeniesiony został do rewiru śledczego. Tam przekonał się, że taka praca nie zawsze może być czysta i uczciwa. To mu nie odpowiadało. Proszę posłuchać dalej: "...Przyprowadzono mi raz aresztanta już pobitego i ten skarżył się, że pobito go na policji. Wszcząłem odpowiednie dochodzenie i zarządziłem lekarskie badanie zatrzymanego. Nazajutrz wypadkowo spotkałem się z prezesem i prokuratorem:
Kochany panie Remigiuszu - powiedział do mnie prezes - pobili jakiegoś szubrawca na policji, to dobrze zrobili, bo od tego jest policja. Ale czy warto zaraz z tego powodu robić dochodzenie? Prokurator nic nie mówił, ale widać było, że przyznaje prezesowi rację... Mimo ciężkiej pracy kontakt z ludnością dał mi wiele... Razem z sędzią Faustynem Klaude zawzięcie broniliśmy niezawisłości i godności sądu. Sąd nasz miał najlepszą opinię w okręgu zamojskim, a wyroki uważane były za jedne z najlepszych". W połowie 1929 roku mój ojciec został przeniesiony na stanowisko sędziego okręgowego orzekającego, a od kwietnia 1931 roku na takie samo stanowisko do Lublina. W 1938 roku dostał nominację na sędziego apelacyjnego. Zawsze powtarzał, że awansował jedynie dzięki własnej pracy i bez żadnych protekcji.

Na koniec proszę o jakąś prawdziwą perełkę sądowniczą.
Miałam tego nie cytować, bo stwierdziłam, że mi pan nie uwierzy, ale proszę zobaczyć, taki zapisek też znalazł się w pamiętniku: "...Trafiały się sprawy zupełnie komiczne, pisane przez jakiegoś domorosłego pokątniarza na wsi. Pamiętam taką skargę: Oskarżona ze względów syksyksysualnych chcąc odebrać mnie moje dobre imię, nazwała mnie łachudrą, małpą i opowiadała, że ukradłam u niej kurę, a że ja jestem dziewicą, na co załączam świadectwo lekarskie, i ze względów syksyksysuologicznych nie ukradłam kury, proszę o surowe ukaranie oskarżonej...".

Brawo! Na to czekałem! Ale zaraz! Tu widzę inne zapiski: "...Tarnogród, jak opowiadał Remek - to mała mieścina, typowa prowincjonalna dziura... nie ma gdzie wyjść ani z kim porozmawiać, ulice nieoświetlone... Pracy bardzo dużo i od wczesnego ranka, do późnej nocy, moje stare mężysko pracuje w niewielkiej, zatłoczonej sali. Pisywał do mnie od czasu do czasu i dojeżdżał do Zamościa w miarę możliwości ze trzy razy na miesiąc. Zawsze coś przywoził. To orzechy włoskie, to miód, a raz nawet kupił i przywiózł mnie na gospodarstwo samowar. Zawsze oczekiwałam przyjazdu mojego mężyska..." Tego już raczej Pan Remigiusz nie pisał.
To pisała moja mama Maria Aleksandra z domu Wyszyńska. W pamiętnikach znajdują się również jej zapiski. Czasem uzupełniała słowa ojca, innym razem są to jej wspomnienia.

Jak się spotkali?
Poznali się w Zamościu. To ciekawa historia, bo swatała ich żona sędziego Xiężopol-skiego, u którego ojciec był na aplikanturze. Mama skończyła filologię polską na KUL-u, a potem uczyła w szkole pedagogicznej w Zamościu. Córka Xiężopolskich była jedną z jej uczennic. Pani sędzina dokładnie wszystko zaplanowała. Jej córka zaprosiła w imieniu rodziców moją mamę na obiad. Zaproszono również mojego tatę. Poznali się w lutym 1925 roku, a ślub wzięli w lipcu tegoż samego roku w kościele katedralnym w Lublinie. W pamiętniku taty znalazłam wspomnienia na ten temat.

Pozwoli Pani, że dopuszczę się drobnego nadużycia i sam zapytam Pana Remigiusza, poprzez jego pamiętnik, jak to było z tym swataniem?
"Pani sędzina Xiężopolska, starsza już osoba, miała dla mnie dużo życzliwości, no i lubiła swatać. Swaty to jej specjalność i żywioł. Mówiła mnie kiedyś w styczniu, by przyjść do nich w niedzielę, 1 lutego. Będzie większe zebranie i poznam tam bardzo miłą panienkę. Poszedłem nie tyle dla poznania tej panienki, bo sporo ich znałem. Jak opowiadałem później żartem mojej narzeczonej, to miałem ich cały wykaz do wyboru. Przyszedłem i siedziałem plecami do drzwi. Ktoś wszedł. W tym momencie coś mnie ukłuło w serce. Weszła niewielka istotka w granatowej sukni i wyciągnęła ryjek do wiszącego lustra. I to ma być moja żona?! - pomyślałem krytycznie. To było pierwsze niezbyt dodatnie wrażenie. Gości było dużo. Siedzieliśmy obok siebie i rozmawialiśmy. Beż żadnych zgoła planów i zamiarów zaatakowałem ją, nie dla wybadania terenu, jak potem mylnie sądziła Marysia. Mówiąc o tym i o owym, zapytałem, ile Pani ma lat, czy się Pani kochała, jak się Pani zapatruje na małżeństwo. Myślałem, że to ją zaskoczy. Marysia jednak wzięła to poważnie i pokazała swoją legitymację. Urodzona 26 lutego 1899 roku. To mnie się podobało. Nieuchwytne to, a takie ujmujące. Ani dążyła przy tym, aby się przypodobać, ani "leciała", jak to się lapidarnie mówi, ani nie brała tego żartem i nie wyglądała na zaskoczoną, a razem z tym, bez żadnych tendencji, ujęła to jakoś poważnie i szczerze. Pani Xiężopolska pytała o wrażenie. Odpowiedziałem ogólnikowo, bo cóż mogłem powiedzieć, widząc kogoś zaledwie parę godzin po raz pierwszy. Spytała też, czy nic takiego nie zauważyłem w wyglądzie, w twarzy. Powiedziałem, że szczupłe blondynki mi się nie podobają. Pani Xiężopolska z zadowoleniem powiedziała: - To dobrze, znaczy się Marysia panu bardzo się podobała. - Dlaczego?! - zapytałem. - Bo pan nie zauważył, że ona ma bliznę na policzku i to jedyne co ją szpeci. - Rzeczywiście nie zauważyłem tego. Już 1 marca o piątej rano jechaliśmy z Marysią do Lublina, do jej rodziców. Po drodze wynotowałem w jej kalendarzyku: - 1 lutego - Spotkanie. 8 lutego - Kocham Go nad życie. 15 lutego - Odmówiłam, czy powróci?! 22 lutego - Oświadczyny. O Boże! Złapałam Go nareszcie!!! Miałem wtedy trochę humoru...".

Pani Barbaro, rozpoczęliśmy tematem sądownictwa. Jak dalej potoczyła się kariera Pani ojca?Pracowitość, duży zasób wiedzy sądowniczej, doświadczenie, sumienność i poczucie odpowiedzialności zawodowej oraz publikacje prawnicze mojego ojca sprawiły, że minister sprawiedliwości zaprosił go do pracy w Sądzie Najwyższym w Warszawie. Ojciec jednak odmówił, gdyż silnie związał się z sądownictwem lubelskim. Pozostał więc w Lublinie na stanowisku sędziego wojewódzkiego pełniącego obowiązki sędziego Sądu Najwyższego. Pracował do 1965 roku i w tymże roku zmarł.

Rozmawiał Marcin Jaszak

Podziel się wspomnieniami

Zapraszamy Państwa do opowiadania swoich rodzinnych historii.
Czekamy pod numerem: 81 44 62 800.
Adres email: [email protected]

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij i zarejestruj się: www.kurierlubelski.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski