MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Wojna i miłość w Chruślankach

Ewa Czerwińska
Bolesław Iwanicki jeszcze jako kawaler
Bolesław Iwanicki jeszcze jako kawaler archiwum rodzinne
Z Bolesławem Iwanickim, potomkiem młynarzy z Chruślanek Józefowskich, o miłości i śmierci, o wojennych przygodach - wojnie, zdradzie, o zwyczajnej odwadze i ludzkiej podłości rozmawia Ewa Czerwińska.

Zaczniemy od dziadka?
Mój dziadek Ludwik herbu Pełnia pochodził z Krzczonowa. Miał osiemnaścioro dzieci - z pierwszą żoną trzynaścioro, z drugą, Karoliną - pięcioro. Trudnił się młynarstwem. Po jego śmierci Karolina kupiła od hrabiego Tarnowskiego z Krakowa i hrabiny Marii Łosiowej z Osmolic posiadłość w Chruślankach Józefowskich. Przeniosła się tu w 1909 roku wraz z piątką dzieci. Tu też stał młyn. Synowie, w tym mój ojciec Bolesław, byli już dorośli. Przyszedł czas iść do wojska - ojciec i jego dwaj bracia: Aleksander i Edward, dostali powołanie. Pojechali do Puław. Ale na służbę mógł pójść tylko jeden, więc ciągnęli losy. Wy-ciągnął najmłodszy, mój ojciec. Dostał skierowanie na Zakaukazie, do Krasnoj Kuszki. Na pięć lat. Był 1910. Ale zachorował, rozedma płuc i komisja lekarska zwolniła go ze służby. Wie pani, że on każdy dzień podróży opisał w pamiętniku?

Sagi Lubelszczyzny: Rozmowa z byłym rzecznikiem KUL, Norbertem Wojciechowskim

Ma Pan ten pamiętnik?
Niestety, zginął mi przy przeprowadzce. Ale trochę pamiętam. Pisał oczywiście o Czerwonej Kuszce - ani jednej nocy spokojnie nie przespali na tym Zakaukaziu, a walczyli pod wodzą kapitana Muratowa. Pisał potem skąd i dokąd jechał, co jadł po drodze, a najwięcej miejsca poświęcił Moskwie. Co konkretnie? Pani da-ruje, wyleciało z pamięci. No i wrócił wreszcie do Chruślanek. Czekała robota, trzeba było młyn naprawić. Ale w 1914 roku wybuchła wojna i zrujnowała nie tylko młyn, ale i dom, a także budynki gospodarcze. Rodzina zamieszkała w ziemiance. Otrząsnęli się jednak, podnieśli gospodarstwo i - nastał drugi front. Znów linia wojenna tędy biegła - śluza została wysadzona w powietrze. Ojciec opowiadał, jak jeden oficer austriacki poszedł nad staw i głuszył ryby. Stryj Aleksander nie wy-trzymał, złapał dubeltówkę i chciał tym śrutem postraszyć Austriaka po nogach, ale ten nagle upadł i cały ładunek poszedł mu w piersi. Stryj zastrzelił go. Sąd polowy skazał Aleksandra na karę śmierci. Ojciec wysłał gońca do księdza w Bobach, bo nie mógł się po niemiecku dogadać, ksiądz przyjechał i przekonywał, że to był nieszczęśliwy wypadek. Sędzia w końcu złagodniał i zamienił karę śmierci na rok wojska.

Upiekło mu się.
Tak, ale żona stryjka Olka była w ciąży, na dniach miała rodzić i jak tu ją zostawić?! Na to mój ojciec mówi: "Dobrze, to ja za ciebie pójdę". I poszedł do armii austriackiej. Odsłużył niecały rok i jakoś udało mu się przeskoczyć do Legionów. Tam jego bezpośrednim dowódcą był Stefan Rowecki, późniejszy "Grot". Doszedł pod jego komendą do Lwowa i znów płuca się odezwały. Musiał wracać do cywila. Był 1917 rok. Ten dom, w którym jesteśmy, moja rodzina kupiła od Kleniewskich, którzy wyprzedawali część majątku. Las sprzedali, został budynek. A u Kleniewskich pracował niejaki Stefan Trautman, syn ich ogrodnika, który bardzo dbał o kwiaty, zaprowadził plantację róż. Kiedy pojechali oglądać ten dom, Trautman zwrócił uwagę na siostrę mojego ojca Ludwikę.

Wtedy wystarczyło popatrzeć i już się wiedziało, co?
Ano, było inaczej niż dziś. Poważnie. Narzeczeństwo, potem małżeństwo. Wszystko miało swoją kolej. Młodzi się pobrali. Po jakimś czasie małżeństwo przeniosło się do Lublina i tam Trautman prowadził ogrody wizytkom. Wy-budowali dom przy ulicy Konopnickiej.

A kiedy się żeni Bolesław?
Iwaniccy mieli stawy i tu schodziła się okoliczna młodzież. Przychodziły panny Rudzkie z sąsiedniego majątku W Sosnowej Woli. Nad tym stawem Bolesław poznał Genowefę Rudzką. Rudzcy to była szlachta herbu Prawdzic, rodzina bogata, więc ojciec pan-ny nie zgadzał się na ślub. Mówił: "To mezalians, żeby dziewczyna z ziemiańskiego domu za młynarza wychodziła".

Ale Pana rodzina też miała szlachecki rodowód, tak?
Taaak, ale wtedy nikt się nie starał o papiery. Dopiero jak stary Aleksander Rudzki upierał się, ojciec odszukał dokumenty potwierdzające szlachectwo. Miłość była trwała, nieodwracalna, młodzi pobrali się, ale ojciec Genowefy wciąż był niezadowolony. "Zobaczysz, mówił, w tym młynie z głodu umrzesz". Dziadek miał samej ziemi ornej 200 mórg, las, młyn i łąki. Jak go poznałem - jeszcze przed woj-ną - był jak grzybek: malutki, skurczony, kruchutki. Pytał mnie: "Czyj ty, chłopaczku, jesteś?" Zmarł w październiku 1939 roku, pochowany został w Boiskach. Z głodu Genowefa z domu Rudzka nie umarła. A nawet moi rodzice pożyczali jej rodzinie pieniądze. Gospodarstwo kwitło. Genewefa miała służącą, osobno ogrodnika, przed domem były piękne kwiatowe tarasy. A 24. Pułk Ułanów z Kraśnika trzymał u nas trzy konie. Pamiętam, jak przyjeżdżali doktorzy we-terynarze i kontrolowali ich stan. Na mundury wkładali takie długie białe fartuchy. A jednak dziadek Rudzki unikał kontaktów, był wciąż obrażony na los.

Aleksander kupił Kasjan, a jak się potoczyły losy Edwarda?
Ożenił się w Lublinie. A było tak. W domu przy ulicy Pięknej w Lublinie mieszkała pan-na Maria Próchnicka. Na tej samej ulicy jeden z Iwanickich, tych po pierwszej żonie mojego dziadka, miał masarnię. Przyjeżdżał do niej Edward. No i młodzi zapoznali się. Był 1920 rok. To była serdeczna kobieta, naprawdę miła i życzliwa, ale kaleka. Miała uszkodzony kręgosłup. Pod sukniami tego kalectwa nie było widać, tym bardziej że wypychała się poduszkami. A przed ślubem jej matka pilnowała: "Panie Edziu, panie Edziu, po ślubie! Po ślubie będzie wszystko!" Ukrywała prawdę. I to, że jej córka ma padaczkę. Pobrali się w roku 1920. Żonę Edward do Chruślanek sprowadził. No i wydało się.

Po co było oszukiwać?
Właśnie. Edward jak zobaczył stan faktyczny, poczuł się oszukany i załamał się. Do-chodziło do tego, że kładł się w zimie na śniegu, w samej koszuli, bo nie chciał żyć. W końcu dostał zapalenia płuc. Akurat hiszpanka wtedy panowała. I zmarł. Ale wcześniej urodził się im syn Marian. Po śmierci stryja Edka wdowa mieszkała jakiś czas w Chruślankach, potem przeniosła się z dzieckiem do Lublina.

Pańska żona, bibliotekarka, mówi, że ludzie, którzy lubią czytać harlequiny, w rodzinie Iwanickich znajdą przynajmniej kilka godnych gatunku tematów. I że Państwo długo się nie zastanawiali nad ślubem.
No nie. Mówi się, że szybkie małżeństwa długo nie trwają, a nasze jesienią będzie miało 54 lata. Żona nie żałuje wyboru. Mamy trzy córki: jedna pracuje w urzędzie gminy, jest kierowniczką MOPR, dwie pozostałe to nauczycielki emerytki.

Kończą się lata trzydzieste, wojna blisko.
Pierwsza rodzi się Danuta, ja w 1934 roku. Kiedy wybucha wojna, miałem pięć lat. Ale pamiętam tamten nastrój. 6 września wybieraliśmy się w gościnę do Suchej Wólki, do Tadeusza Zakrzewskiego, szwagra matki. Była niedziela. Bryczka przygotowana, furman czeka, a tu lecą trójki samolotów. Danusia poszła po lornetkę. Patrzymy, a tu samoloty z krzyżami czarnymi. Po-leciały w kierunku stacji kolejowej w Kraśniku. Zbombardowały fabrykę w Fabrycznym i dworzec. No i zaczęła się wojna. I znów mam w oczach taką scenę: 11 września przyjeżdża do nas oficer i mówi ojcu, że pułkownik Rowecki i jego brygada zbliża się, a dowódca chce się z ojcem spotkać. Kwaterował niedaleko, w leśniczówce Wolski Bór. Następnego dnia zajechały na podwórze dwa samochody, a w nich Rowecki i dwóch nieznanych oficerów. Nie wolno było ani matce być przy rozmowach, ani tym bardziej mnie. O czym rozmawiali, nikt nie słyszał. Pamiętam jak dziś: siedzimy z siostrą na ławeczce przed domem, a tu przychodzi dwóch żołnierzy z żandarmerii wojskowej, chcą do pułkownika. Ale warta nie wpuszcza. Po jakimś czasie wychodzi Rowecki. Niewysoki, ciemne bujne włosy. Mówią: "Panie pułkowniku, dezercja!". I pokazują dwa płaszcze, dwa pasy z amunicją, dwa karabiny. Pytają: "Ścigać?" Rowecki: "Nie, jutro ruszamy." I rozjechali się. Około godziny szóstej usłyszeliśmy strzelaninę. Rowecki szedł na Annopol bronić przeprawy, ale już wcześniej w okolicy niemiecki zwiad było widać. Niemcy szli szturmem, Polacy musieli się wycofać w kierunku Kraśnika.
Chruślanki dziś są enklawą spokoju, daleko od szosy. Wtedy też?
A skąd! W kwietniu 1940 roku przyjechało trzech cywili furmanką i oskarżają ojca o po-siadanie broni. Ojciec miał pistolet belgijski, siódemkę, chował go w skrytce w piecu. Szybko dowiedzieliśmy się, że oskarżył go znajomy Żyd, Mordka. Nie tylko mojego, ale - jak się wkrótce okazało - również swojego ojca.

Dlaczego?
Nie wiadomo. Przyjechała żandarmeria niemiecka z Urzędowa. Dwóch poszło do Mordki, dwóch do nas. I rewizja. Za jakiś czas przyszli Żydzi - stary i młody. Na podwórku był pień do rąbania drwa, taki z pół metra od zie-mi. Kazali staremu wejść na ten pieniek i mówić "Heil Hitler". Młody miał stać z kijem i zmuszać go do tego. No i syn kuł ojca, pokrwawił mu twarz tym kołkiem. Jeden z Niemców zobaczył to, zegnał starego z pieńka i młodemu kazał wejść. Ale stary nie chciał bić syna. No to jego strasznie zbili. A co on tam miał! Jakąś starą strzelbę jeszcze z powstania któregoś, ubijaną od przodu, na kapiszon ...

A ojciec oddał tę siódemkę ze skrytki w piecu?
Wolał oddać, żeby Niemcy nie zdemolowali mieszkania. Niemcy zapewniali, że jak tylko podpisze dokument w Urzędowie, wróci do domu. Matka mówiła, że jeden z żandarmów, Austriak, robił rewizję w szafie, a w tam, między jej sukienkami, stał francuski karabin, jeszcze z Legionów. Austriak udał, że go nie widzi. Ale w końcu zabierają ojca. My w płacz. Austriak też wy-tarł oczy. Zauważył to któryś z jego kolegów, i krzyknął na niego. Austriak na to: "Ja też mam dzieci". Matka znała niemiecki, wszystko zrozumiała. Odjechali do Urzędowa, matka za nimi. Rano z ojcem wrócili do domu.

Miał szczęście. A jakie były losy Mordki i jego ojca?
Kiedy wyszło rozporządzenie, że wszyscy Żydzi mają się stawić w getcie w Annopolu, stary zabrał wnuczkę i szli z Sosnowej Woli do tego getta. Szli koło lasu. On starozakonny, pejsy, broda, ona zwyczajna dziewczyna. Idą, a tu jedzie bryczką kraśnicki landwirth. "Jude?" "Jude". Zastrzelił starca. Kiedy wracał z powrotem, wnuczka jeszcze siedziała przy dziadku i płakała. Więc zastrzelił i ją. Ot. A Mordka ukrywał się. Kiedy był front na Bugu, ludzie go zlikwidowali...

Tak po prostu?
Ja tam byłem, byłem w tej kuźni, bo zawsze wstępowałem do niej po szkole. Ten Mordka usiadł i mówi: "Nasi już idą. Wszędzie będą już nasi". Odgrażał się, że ten czy tamten pójdzie do więzienia. Przechwalał się. Jakoś namówili go chłopi, że go zabiorą do Opola...

Kto?
Nie powiem. Zresztą oni już nie żyją. W każdym razie po-jechał z nimi furmanką i tam w Opolu Niemcy go zabili.

To okrutne, nie sądzi Pan? Cokolwiek by nie powiedział, to oni go wydali na śmierć.
No tak. W Boże Ciało 1940 roku ojca aresztowali. Rano ktoś się tłucze do drzwi. Matka otwiera: stoi dwóch mężczyzn po cywilnemu, georginie w butonierkach. Pytają o masło, jajka do sprzedania. Matka mówi, że nie ma. Pytają o ojca. Matka, że śpi. No to oni ją odpychają i wchodzą do domu. "Iwanicki, proszę się ubierać!" Niby rewizja, książki pozrzucali... Pozwolili ojcu zjeść śniadanie, potem zabrali go na spacer wokół stawów, przy okazji postrzelali sobie do ryb. A tu jeszcze takie zdarzenie było. Mieliśmy dwóch sąsiadów. Gęsi jednego wchodziły w żyto drugiego. Ten drugi złapał ptaka i przybiegł do nas, żeby Niemcom się po-skarżyć. Sprali potem tego drugiego, Jaroszewskiego na-hajem. Sąsiad poskarżył się na sąsiada.

Za gęś? Do okupanta?
I jeszcze mu zagrozili, że jak sytuacja się powtórzy, to pojedzie do obozu. A ojca zabrali. Jeszcze wrócili z drogi, bo oj-ciec zapomniał książeczki wojskowej. Zabrał przy okazji pierścionek herbowy i zegarek. Siedział na Zamku, w baszcie. Matka zawiozła mu paczkę, ale widzenia nie miała. Po jakimś czasie, dostała wiadomość, że zastępca szefa lubelskiego gestapo może zwolnić z więzienia za łapówkę. Zebrała pieniądze i przekazała przez pośredniczkę, którą była jedna sprzątaczka. 17 sierpnia ojciec miał wychodzić. Matka pojechała do Lublina, a ten gestapowiec oddał jej wszystkie pieniądze, po-wiedział, że jest bezsilny, że ojciec został wywieziony do obozu Auschwitz. Okazało się, że 14 sierpnia, na Rurach Jezuickich, Niemcy rozstrzelali całą grupę Polaków, w tym i Bolesława Iwanickiego. Przyczyna była taka. Ojciec należał do BBWR. W 1940 roku starosta kraśnicki Włodzimierz Weber przekazał listę członków bloku lubelskiemu gestapo. Wszyscy zostali wy-łapani. Jan Olcha, sekretarz BBWR, wiedział o tym i kiedy powstało AK, powiadomił o zdradzie. Rodzina Weberów uciekła na Mazury, AK jednak przechwyciła na poczcie list zaadresowany do nich i tym sposobem wiedziała, gdzie są. Akowcy pojechali na miejsce i zastrzelili zdrajcę i jego rodzinę.

Kiedy dowiedzieliście się, że ojca nie ma na świecie?
Dopiero po wojnie dostaliśmy pismo z Urzędu Skarbowego z Puław, że zmarł własną śmiercią 14 sierpnia 1940 ro-ku. Mama po tych przejściach znalazła się w końcu w szpitalu psychiatrycznym. Psychika nie wytrzymała. Przecież nie było tygodnia, żeby nie był u nas oddział partyzancki! Żyła tyle lat w ogromnym napięciu. Zmarła nieświadoma rzeczywistości.

A co z młynem?
Nie znacjonalizowali go nam, bo miał za małe obroty. Zawalił się w 1972 roku. Ja przepracowałem w Fabryce Łożysk Tocznych ponad trzydzieści lat, jako mechanik. Żona pracowała jako bibliotekarka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski