18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Wojna, przeprowadzki i miłość na poligonie (ZDJĘCIA)

Marcin Jaszak
Sagi Lubelszczyzny: Wojna, przeprowadzki i miłość na poligonie
Sagi Lubelszczyzny: Wojna, przeprowadzki i miłość na poligonie archiwum prywatne
Podczas wojny uczyła kolegów obsługiwania broni. W tym czasie jej mama działała w AK i nic nie wiedziała o poczynaniach córki. Sybilla Trzemeska wspomina cygańskie życie, ucieczkę z Lublina oraz wielką miłość.

Nie lubię czytać romansów. Raz przeczytałam i dosyć. Po co wydawać pieniądze na jakichś szmaciarzy. Wystarczy, że człowiek zobaczy to na filmie, a może po prostu sam doświadczy "cygańskiego" życia. Wyjechałam z Lublina rok po rozpoczęciu wojny. Uciekłam w ostatniej chwili i zawsze powtarzam, że miałam wtedy więcej szczęścia niż rozumu. Niemcy przyszli aresztować mnie do biura pana Pełszki. Jego żona pięknie grała na fortepianie i uczyła gry, a on pracował w urzędzie ziemskim. Ja byłam wtedy na zwolnieniu lekarskim i mamusia poszła do biura, gdzie pracowałam, zanieść przedłużenie mojego zwolnienia.

- Bóg nam panią zesłał. Przyszli aresztować Isię. Poszli do personalnej po adres. Niech pani natychmiast wraca do domu i Isia niech ucieka - krzyczał pan Pełszko. U mnie była wtedy koleżanka, której udało się szczęśliwie wrócić z robót w Niemczech. Od razu zaproponowała, że tę noc przeczekam u niej. Na drugi dzień mama spakowała tylko podstawowe rzeczy, jakąś zmianę bielizny, aby nie budzić podejrzeń i wywiozła mnie do Lęborka.

Isia?
Nigdy nie mówiono na mnie po nazwisku. Zresztą, w dzieciństwie nie lubiłam swojego nazwiska. W sierpniu kończę dziewięćdziesiąt lat i od zawsze znana jestem jako Sybilla, Isia to zdrobnienie z dzieciństwa. Lekarz zapytał mnie ostatnio, skąd moja mama wzięła takie imię. Nie wiem. Była rodowitą lublinianką. Może była kiedyś w Puławach i stąd się to wzięło. Nawet w kalendarzu nie ma Sybilli.

Może mąż jej to podpowiedział? Opowie Pani o rodzicach?
Nie wiem od czego zacząć. Opowiem od środka. Mama Cecylia z domu Siwecka miała dwóch mężów. Ja jestem z jej pierwszego małżeństwa. Ojciec był Czechem. Był inżynierem i skupował lasy. Robił wycinkę i organizował spływy tego drewna. Jego rodzice mieli majątek ziemski w Czechach, a brat był lekarzem w Wiedniu. Ale to nie była pierwsza sympatia mamusi. Pierwszy chłopiec był przyjacielem jej starszego brata. To była para przeznaczona sobie już na amen. To było tuż po pierwszej wojnie światowej i wszystko się układało, tylko jego rodzice powiedzieli, że ślub ma być ewangelicki. A moja mama miała taki charakter, że nikt jej nie mógł nic narzucać. Nie wyobrażała sobie, żeby ktoś nakazał jej z kim i jaki ślub ma brać. Później przypadkowo poznała właśnie tego Czecha. Babcia była chora na cukrzycę i miewała ataki. Mieszkali wtedy przy stacji kolejowej, bo dziadek Edward był zawiadowcą na stacji. Mama pobiegła po dorożkę, aby pojechać po lekarza. Dorożkarz powiedział jednak, że jest już zamówiony i dostał zadatek od jakiegoś Niemca, bo ten Czech mówił w kilku językach. Znał też polski i zaraz zaproponował mamie, że ją podwiezie. Okazało się, że jadą w tym samym kierunku, na plac Litewski. Mama była bardzo zgrabna i piękna, tak że zaraz wpadła mu w oko. Kiedy wysiadła, Czech poprosił dorożkarza, aby ten zobaczył, gdzie mama mieszka, jak będzie ją odwoził. Na drugi dzień odwiedził mamę z bukietem kwiatów, tłumacząc się tym, że chciał zapytać, jak się czuje chora. Tak zaczęła się znajomość.

Romantyczna historia.
Czy ja wiem? Jest takie powiedzenie - zrobiła matce na złość i wyszła na śnieg boso. Poza tym miał bardzo brzydkie nazwisko. Krassula. Nie lubiłam tego, bo w dzieciństwie byłam Krassulanka. W każdym razie, po krótkim czasie pobrali się i pojechali do majątku jego rodziców. Oni jednak nie byli zadowoleni, bo mieli inne plany co do syna. Obok nich mieszkał wdowiec, który miał duży majątek i córkę na wydaniu. A tu syn raptem przywozi im żonę, więc nie była przyjęta z otwartymi ramionami. Szybko zorientowała się, że nie ma sensu tam mieszkać i wyjechała. W 1923 roku wzięli rozwód. Mama była już wtedy w "odmiennym stanie". Po moich narodzinach prawie dwa lata walczyła o życie, bo podczas porodu były komplikacje. W końcu mama doszła do siebie i spotkała Józefa Sobczyka.

Znów "przypadkowo"?
Mieszkała z rodzicami za tunelem kolejowym, bo tam przeważnie mieszkały wszystkie kolejarskie rodziny. Można więc powiedzieć, że wypuściła się na miasto. Niedaleko tunelu był cyklodrom, gdzie Józef wynajmował rowery na godziny. Mama wpadła mu w oko i ten zanim wypożyczył jej rower, odkręcił trochę wentyl z koła, aby powietrze powoli uchodziło. Oczywiście pojechał później za nią. Po jakimś czasie powietrze zeszło i mama potrzebowała pomocy. On, niby przypadkowo, tamtędy przejeżdżał i wyratował mamę z opresji. Tym ją oczarował. W każdym razie, to było ogromnie dobre małżeństwo. To zdarza się bardzo rzadko, ale mój małżonek był podobny. Obie miałyśmy szczęśliwe małżeństwa.

No właśnie. Jak Pani poznała męża?
O tym zaraz. Najpierw wrócę do mojej ucieczki. Pracowałam też u państwa Magierskich. Oni mieli ogromny sklep, gdzie było wszystko. Ryż, mysz i powidło. Pomagałam tam, bo po dwóch latach gimnazjum uczyłam się rok w szkole handlowej i w końcu dostałam skierowanie na wy-jazd na roboty do Niemiec. Jak się mama o tym dowiedziała, to wypaliła kilka papierosów jeden za drugim. Paliła i po latach te papierosy ją zgubiły, a mnie wtedy uratowały życie. Kiedy dostałam nakaz, poszłyśmy z mamą do punktu zgłoszeń. Ona wcześniej skręciła sobie papierosa z herbaty, bo ktoś jej tak doradził. Kiedy rozmawiała z urzędnikiem, strasznie po tym papierosie kaszlała. Powiedziała, że jest chora na gruźlicę, a ja jestem jedyną żywicielką. W dzień się uczę, a w nocy pracuję. Jak się dowiedzieli o tej gruźlicy, to zaraz chcieli się nas stamtąd pozbyć. Dostałam odroczenie, z tym że nie mogłam się już uczyć, a jedynie pracować. Tak trafiłam do Magierskich.

Czyli później musiała Pani uciekać do Lęborka w obawie przed wywózką do Niemiec?
Nie! Chcieli mnie aresztować za działalność w AK. Aresztowali wtedy ogromnie dużo AK-owców, w tym wiele mo-ich koleżanek. Byli przesłuchiwani na Zamku. To były przerażające tortury. Myślę, że ktoś nie wytrzymał i na tych mękach w końcu mnie wydał. Najsilniejsi by tego nie przetrzymali. Moja mama też działała w AK, choć my o tym nic nie wiedzieliśmy. Ukrywała to przede mną i tatusiem. Kiedyś pani Magierska, przekonana, że wiem o mamie, zapytała mnie: - Masz trochę czasu? Mogłabyś pomóc i popracować dla ojczyzny? Pamiętam pierwsze spotkanie z AK-owcami w zakrystii przy kościele Świętego Ducha. Córka kościelnego, Zosia działała w AK. Zapytano mnie, jaki sobie wybieram pseudonim. Nie byłam przygotowana, ponieważ w domu wołali na mnie Iśka, to ja powiedziałam Wiśka. Późnej była pierwsza akcja. Pojechałam z woźnicą przebrana za wiejską dziewczynę po rzeczy z angielskiego zrzutu. Nie spałam wtedy w domu i przez to mama się dowiedziała o wszystkim. Nie spała całą noc, bo myślała, że aresztowali mnie podczas łapanki. Ale później się uspokoiła, bo wtedy jeszcze nie miałam broni.

Słucham?!
Dopiero później dosłałam pistolet "piątkę", a że miałam do tego smykałkę, to szkoliłam kolegów, jak się rozkłada, składa i konserwuje broń. Ta akcja ze zrzutem to tylko jedna z wielu, w jakich uczestniczyłam. Później, po wielu latach, kiedy byłam już na emeryturze, przysłano mi z Anglii awans na stopień podporucznika. A "piątkę" wyrzuciłam do jeziora, kiedy byłam mężatką i mieszkałam w Drawsku Pomorskim.

No i dochodzimy do Pani ślubu.
Uciekłam do Lęborka. Mój szef z urzędu ziemskiego pomógł mi i umieścił mnie w poniemieckim majątku ziemskim w Choczówku. Hodowano tam krowy i była tam gorzelnia. Wszystkiego pilnowało wojsko. Któregoś dnia wróciłam do kancelarii zarządcy majątku z obory po udoju. Wchodzę do pomieszczenia, a tam stoi oficer. Przyszedł do zarządcy z informacją, że teraz jego żołnierze pilnują majątku. Przedstawił się i obydwoje wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni. To była miłość od pierwszego spojrzenia. Później zaczął przyjeżdżać do mnie codziennie. Zanim wyjechał, zdążył mi się oświadczyć. Miał na imię Łucjan. Proszę, zobacz zdjęcie. Ta szczera buźka mnie urzekła.

Łucjan Trzemeski?
Wtedy nosił inne nazwisko, ale o tym zaraz. Po miesiącu wyjechał z jednostką do Gdańska Oliwy. Przez ten miesiąc opowiedział mi swoją historię, a ja jemu swoją. Okazało się, że pochodził spod Lwowa. Jego rodzina zaginęła. Napisałam więc do Czerwonego Krzyża i udało się ich odnaleźć. Tata był gdzieś w Londynie, a mama z siostrami w okolicach Wrocławia. Nawiązaliśmy z nimi kontakt. Napisałam też do mamy, żeby przyjechała i przywiozła mi odpisy me-tryki potrzebnej do ślubu. Kiedy się mama dowiedziała, to zaraz przyjechała, ale bez dokumentów. Była przeciwna małżeństwu i chciała wybić mi z głowy ten pomysł. Jednak kiedy poznała Łucjana, zmieniła zdanie. Wszystko się udało. Ksiądz nas znał i dał nam ślub bez metryki. W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia spadliśmy z ambony, a w drugi wzięliśmy ślub. Świadkami byli jego żołnierze, a w kościele jesteśmy wpisani w księgach jako pierwszy ślub od przeszło stu lat, bo wcześniej ten kościół był ewangelicki.

Jak było z tym nazwiskiem?
Nosili niemiecko brzmiące nazwisko Roth. Mama Łucjana bała się i poprosiła, abyśmy zmienili razem z nimi to nazwisko. Długo się zastanawiała i ostatecznie wybrała Trzemeska, bo tak nazywała się jej babcia. Po ślubie zamieszkaliśmy w Gdańsku Oliwie, a później wzięliśmy ślub cywilny, bo była taka potrzeba. Łucjan dostawał przydziały żywnościowe, ale to wszystko było nie dość, że często popsute, to jeszcze racje były niewielkie. Powiedziałam: - Luneczku, inne rodziny dostają porządne racje żywnościowe, a my co?! On na to: - No właśnie. Rodziny, a my według prawa nie jesteśmy rodziną. W ten sposób 13 lutego wzięliśmy ślub cywilny i oficjalnie zostałam jego żoną i jak to w wojsku prowadziliśmy "cygańskie" życie. Po wojnie przeprowadzaliśmy się z miejsca na miejsce.

Nie przeszkadzało to Pani?
Każdego roku jeździłam z mężem na poligon. Po co miałam siedzieć w domu? Jeździłam i dzięki temu miałam naprawdę ciekawe życie. Nigdy bym tyle nie przeżyła, ile w tamtym okresie. Byłam szczęśliwa i tylko dziecka nam brakowało. Z tym mieliśmy problemy, ale tak się układało życie. Kiedy po wielu latach urodziła nam się Asia, to był prawie cud. Mieszkaliśmy już wtedy z rodzicami w Lublinie, a mąż dostał pracę w elektryfikacji rolnictwa.

Cygańskie życie poszło w zapomnienie.
Mimo tego, pamiętam wszystko do tej pory. Przenosiliśmy się często. Mieszkaliśmy w Oliwie, Stargardzie, Starogardzie, Malborku, Grudziądzu i przy poligonie w Drawsku Pomorskim. Kiedy mieszkaliśmy w Stargardzie, w mieszkaniu jeden pokój był zamknięty. Pewnego dnia otwierają się drzwi do przedpokoju i wychodzi mężczyzna w kalesonach. Mówię do męża: - Co się dzieje?! Przepraszam, ale mój tatuś chodził w pidżamach, a tu jakiś mężczyzna paraduje mi w bieliźnie. Idź do dowódcy i wyjaśnij wszystko. Okazało się, że kiedy się przeprowadziliśmy, mieszkali tam już dwaj pod-oficerowie, tylko byli na poligonie. Niestety, Łucjan nic nie załatwił. Więc ja wybrałam się do dowódcy i mówię mu, że ja kiedyś w domu miałam służącą i nie mam zamiaru sprzątać brudów po ich żołnierzach. Ten mi na to, że jest demokracja. A ja: - Skoro tak, to proszę sobie zabrać tych żołnierzy do siebie. Będą mieli lepsze warunki. Widocznie spodobało mu się to, bo na drugi dzień żołnierze się wyprowadzili. Później nasze rodziny zaprzyjaźniły się. Po jakimś czasie ten pułkownik zaproponował mi, abym prowadziła koło rodzin wojskowych, a kiedy wyjechaliśmy na poligon do Drawska Pomorskiego, prowadziłam kasyno wojskowe. Tylko miałam problem. Byłam kierowniczką i odpowiadam często za duże kwoty pieniędzy. Nie było gdzie tego bezpiecznie zostawić, więc musiałam siedzieć na miejscu, bo bałam się, że pieniądze zginą. Ale znalazłam sposób. Wzięłam koszyk, na dno położyłam pieniądze, a na tym jakieś zakupy. No i mogłam spacerować do woli wokół jeziora. W Drawsku brałam też udział w zawodach sportowych.

W jakich konkurencjach?
Już w gimnazjum grałam w siatkówkę. Byłam niska i gdzie mnie tam do siatkówki, ale dobrze ścinałam i serwowałam, więc grałam. Tak, że na poligonie miałam trochę rozrywki. Uwielbiam ten sport i do dziś oglądam każdy mecz.

Wysłuchał Marcin Jaszak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski