Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lubelski alfabet Jana Trembeckiego [ZDJĘCIA]

Małgorzata Szlachetka
Jan Trembecki w obiektywie fotoreportera Jacka Mirosława. Zdjęcie zostało zrobione w laboratorium lubelskiego oddziału Centralnej Agencji Fotograficznej przy Krakowskim Przedmieściu 62, do pracy w której Jan Trembecki został przydzielony z Kuriera Lubelskiego.
Jan Trembecki w obiektywie fotoreportera Jacka Mirosława. Zdjęcie zostało zrobione w laboratorium lubelskiego oddziału Centralnej Agencji Fotograficznej przy Krakowskim Przedmieściu 62, do pracy w której Jan Trembecki został przydzielony z Kuriera Lubelskiego. Jacek Mirosław
Zmarły 6 lutego Jan Trembecki przez 41 lat robił zdjęcia do Kuriera Lubelskiego. Kadry sprzed lat były punktem wyjścia do jego wspomnień i opowieści o dawnym Lublinie. To zapis rozmów, jakie prowadziłam z panem Janem dwa lata temu.

Przygotowując w 2015 roku kolekcję zdjęć „Lublin w obiektywie Kuriera” jednego byliśmy pewni. Przewodnikiem w niej musi być Jan Trembecki, nasz wieloletni fotoreporter. Mój rozmówca okazał się chodzącą encyklopedią opowieści o Lublinie, zarówno historycznych dat, jak i drobnych wspomnień z codzienności PRL. Na przykład fotografia dokumentująca coroczną procesję Bożego Ciała poprowadziła nas do opowieści o tym, jak pan Jan od drugiej w nocy do pierwszej po południu dnia następnego stał w morzu ludzi, aby zobaczyć płaczący obraz Matki Bożej w katedrze. Do historii te dni przeszły pod nazwą cudu lubelskiego. Pana Jana nie ma już z nami. Pozostały nagrania rozmów z nim.

„B“ jak bracia Bierutowie

Hotel Victoria - pokoje z łazienkami, wyposażony ładnie, z restauracją. Notabene przed wojną tam był dom Bolesława Bieruta. Taki mały budyneczek, bardziej z tyłu. Opowiadał mi o tym wujek. Kiedyś szliśmy i on mówi: „tu mieszkał Bolek”. Wujek był murarzem i gdzieś tam w pracy, przed wojną, spotkał się w Bierutem. Pracowali razem. Już po tzw. wyzwoleniu wujek nie miał z nim kontaktu.

Brat Bieruta miał ogrodnictwo na Kalinowszczyźnie. Mój ojciec znał go bardzo dobrze, bo sam był ogrodnikiem. Brat Bieruta początkowo działał na rogu ulicy Tatarskiej, później miał duże ogrodnictwo u stóp Zamku. Jak się jedzie w kierunku młyna Kraussego, zaraz na prawo. Tam teraz jest ogród na piętrze (Tarasy Zamkowe - dop. red.). Mieszkanie, kilka dużych cieplarni, trzy czy cztery. Czasami ojciec wysyłał mnie do tego ogrodnika, żeby coś przynieść. Zawsze na Wielkanoc miał piękne kwiaty, piękne hortensje. Nie wiem, jak to się stało, że go wywłaszczyli, jak budowali tę drogę dwupasmową. Do końca życia mieszkał w Lublinie.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE ->>

„C“ jak cenzura

Wiadomo było, jaka była polityka partii w stosunku do prasy. Co prasa miała robić doskonale wiedzieliśmy wszyscy. Nikt tam się specjalnie nie pchał, żeby się wychylać, po prostu.

Można było fotografować kolejki, na przykład olbrzymia była przed świętami do Orbisu, bo wszystko kupowało bilety. Inna jest jednak kolejka po bilet, inna po kiełbasę. Chodziło o to, żeby omijać kolejki po artykuły spożywcze.

Boże Ciało do gazety wchodziło, tylko zawsze w nieodpowiednim miejscu i zestawieniu. Z góry było założenie, żeby nie pokazywać tłumów. Było powiedziane: „zrób to, ale żeby to było takie skromne”.

Zasadnicze problemy były z wojskiem. Centralna Agencja Fotograficzna wynajęła mi śmigłowiec i fotografowałem z góry, cenzura Generalnego Sztabu Wojska Polskiego zatrzymała 75 procent zdjęć. Dlaczego? Bardzo prosty przykład: z rektoratu fotografowałem ulicę Marii Curie-Skłodowskiej, po jednej stronie było wojsko i już koniec, nie ma. Fotografuję dzielnicę, a za nami jest jednostka wojskowa, nie wolno.

Z tym wojskiem to nie tylko u nas były problemy. Kiedyś taki tygodnik „Przyjaźń” wychodził, bardzo ładny tygodnik. Dali mi zlecenie, żebym zrobił zdjęcia uroczystości 9 maja (Narodowe Święto Zwycięstwa i Wolności obchodzone w krajach bloku socjalistycznego z okazji zakończenia II wojny światowej - dop. red.) w Twierdzy Brzeskiej. Ja się do tego przygotowałem [zdobyłem wszystkie zezwolenia]. Uroczystość nie do opisania, niosą girlandę chwały, płaczą przy tym. „Marzenie” Schumanna było wtedy grane. Ja tych wszystkich żołnierzy obfotografowałem na wszystkie strony, wysłałem to do Warszawy. Ukazał się numer „Przyjaźni”, w którym miał być duży fotoreportaż z Twierdzy Brzeskiej. Był z dwoma zdjęciami: jedno z widokiem na pomnik, a drugie ogólne, jak niosą girlandę. Dzwonię do nich i mówię: „ja się tyle napracowałem…”. Usłyszałem: „tak, ale na każdym zdjęciu było widać baretki i jakie jednostki stacjonowały”.

„C“ jak cud lubelski

Pamiętam, młody chłopak byłem jeszcze, jak w baldachim procesji Bożego Ciała (16 czerwca 1949 roku - dop. red.) wjechał ubek samochodem, przy Bramie Krakowskiej. To było przed cudem lubelskim. Do dzisiejszego dnia widzę to miejsce. Dokładnie na wysokości ulicy Koziej. Samochód wyjechał z Lubartowskiej i wprost na baldachim. Ludzie przewrócili samochód, wyrwali kostkę, co tam się działo! Ale to już było opisane. Ja stałem przy Bramie, przy wsporniku. Byłem z babcią. Ale wtedy nie fotografowałem, bo byłem jeszcze za młody. Miałem 15 lat. Zaraz się najechało milicji, kto tam był sprytniejszy, to zaraz uciekał stamtąd. Babcia mnie od razu złapała i uciekliśmy. Ale później były aresztowania, iluś ludzi siedziało za to, wyroki dostali po parę lat. Nieprzyjemne zdarzenie.

Płaczący obraz Matki Bożej (w katedrze - dop. red.) też z babcią oglądałem. Przyszliśmy o drugiej w nocy. Staliśmy na wysokości piekarni, która była na Podwalu, a cały tłum szedł w kierunku Bramy Grodzkiej, przez ulicę Grodzką, Archidiakońską, Bramę Trynitarską. I tam po lewej były jeszcze zgliszcza, rozwalone budynki po spalonej octowni. Tędy było wejście do katedry. Olbrzymi tłum, płacz, bez przerwy podawano, że ktoś niechodzący stanął na nogi, Zdrowaś Mario itd., itd. Nie szło się normalnie, tak bliżej Bramy Grodzkiej to człowieka raczej okręcali, napierał ten tłum. Zanim dotarliśmy do katedry, było około pierwszej po południu następnego dnia.

„C“ jak czyn społeczny

Przeważnie na wiosnę i jesienią partia ogłaszała dzień czynu społecznego. I wtedy wszystkie zakłady pracy otrzymywały zadania w jakimś rejonie miasta. Po prostu szli ludzie i pracowali. Proszę sobie wyobrazić muzyków z filharmonii, którzy łopatą musieli robić do południa, a potem grali. Czy lekarze na przykład. To właściwie było bez sensu, no ale było takie zalecenie.

Była taka jesień, że trzeba było wozić ludzi z zakładów pracy na wieś, żeby buraki i ziemniaki kopali. Chłopi sobie siedzieli w domu, pili herbatę, patrzyli przez okno.

Raz spróbowaliśmy w Kurierze skrytykować (czyn społeczny - dop. red.), bo na wiosnę kopano rowy na przewody do oświetlenia przy Zalewie Zemborzyckim, oczywiście przewodów nie założono, potem ktoś zasypał i na jesień od nowa z powrotem było kopane. Napisaliśmy delikatnie, że właściwie została zmarnowana inicjatywa społeczna.

Zalew Zemborzycki budowano parę lat. Trzeba było karczować całą masę krzaków, ale tam też duże pieniądze poszły, też państwowe. Niepotrzebnie Zalew Zemborzycki powstał na terenie torfowym. Jak poszła woda, to wszystko wzniosło się do góry, trzeba było czekać. Ktoś proponował, żeby w zimie, jak zamarznie, ten torf usunąć i zasypać piaskiem, wtedy by to miało sens. Tak się nie stało.

Jak było z parkiem Ludowym? Łąki, a właściwie to były działki pracownicze. Potem komuś przyszło na myśl, żeby zrobić z tego park. Po kilku latach okazało się, że jest za mokro, żeby drzewa rosły, usychały. Trzeba było je wyciąć, nawieźć w niektórych miejscach chyba z 1,5 m ziemi i dopiero posadzono nowe drzewa.

Trochę trawników zrobiono w czynie, parę przejść i chodników. Ale mnie się wydaje, że się więcej na tym straciło niż zyskało.

Jeden kolega z pracy (w Kurierze Lubelskim - dop. red.), znakomity w wymyślaniu tytułów, omal nie wyleciał z pracy. Wymyślił tytuł na czyn partyjny: „Po raz czwarty partia grabiła Polskę”. Tego oczywiście nie było w gazecie. Nie było [o tym] mowy, no ale fama się rozeszła i z tego powodu kolega miał przykrości. Naczelny powiedział, że wyprasza sobie, żeby takie rzeczy działy się w redakcji. Żeby panować nad tym, co się mówi i do kogo. To był sześćdziesiąty któryś rok.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE ->>

„F“ jak fotografowanie

Pierwszy aparat kupiła mi mama, to była Agfa 6x9. Jeszcze chodziłem do szkoły. Początkowo oddawałem filmy do zakładu do wywoływania, potem zacząłem próbować wywoływać je sam. No i potem już poszedłem do szkoły fotograficznej. Była w Lublinie.

Pamiętam, tu na Alejach Racławickich, na początku ulicy Spadochroniarzy, była wieża spadochronowa. Zawsze mnie ta czasza interesowała. Aż wreszcie wziąłem aparat i zrobiłem zdjęcie. Czasza była biała, ładnie tak była podświetlona słońcem. Człowiek miał tam takie małe siedzonko, siadał i leciał. Ile wieża miała wysokości? 20 metrów?

Fotografowałem kolegów, koleżanki. Uczyłem się. Wtedy o zbliżeniach się nie mówiło, raczej to były ogólne widoki, architektura. To mnie interesowało.

„G“ jak Gierek na fotografii

Gierka się najłatwiej fotografowało, bo zwracał uwagę na aparat. Odwracał twarz w stronę obiektywu. I nigdy nie miał rąk w kieszeni, co w tamtym czasie było symbolem władzy, to wyglądało fatalnie.

W czasie konferencji partyjnej z Gierkiem w Chełmie ktoś wpadł na pomysł, żeby nowy komitet sfotografować. Poprosiłem tylko, żeby to była sala, na której się nie pali papierosów, żeby nie było dymu. Oni się na to zgodzili. Wszedłem do tej sali, tam było chyba z 50 osób. Gierka ustawiliśmy w środek. Ja z odległości mówię do nich po nazwisku, bo przecież masę ludzi znałem, żeby się przesunął, bo go nie widać. Ten tu, ten tam. I wreszcie Gierek mówi: „No! Jeden się znalazł, który ustawił komitet”. Wszyscy na to od razu w śmiech. Ja przeprosiłem od razu, bo [przecież] chciałem, żeby wszyscy jak stoją byli widoczni, a nie jeden drugiego zasłaniał.

„K“ jak kino Kosmos

Miałem gdzieś takie zdjęcie, jeszcze z czasu budowy Kosmosu, jak furmankami wywożono gruz. Jakieś piwnice jeszcze wtedy [tam] były. Ja to wszystko dokumentowałem od samego początku. Zaraz, jaki film to był na otwarcie (1 października 1961 roku - dop. red.)? Chyba „Ogniomistrz Kaleń”. Wchodziło się za zaproszeniami.

Bardzo nowoczesne kino. Trudno było bilet dostać. I jeszcze muszę pani powiedzieć ciekawostkę, że Kosmos miał bardzo podobny numer telefonu do mojego domowego. Bez przerwy mi tu dzwonili, zamawiali bilety, a ja im odpowiadałem, że do kina to trzeba chodzić osobiście. Kierownika kina znałem doskonale i dzwoniłem do niego, że ktoś z nas musi wreszcie zmienić numer. U mnie było wtedy zdaję się 30797, a Kosmos miał 30796, czy coś w tym rodzaju. Stąd była cała masa pomyłek. Ktoś tam z komitetu dzwonił: „do kina dzisiaj idę”, ja na to: „dobrze niech pan idzie do kina”. 15. rząd był zarezerwowany w Kosmosie dla dziennikarzy i pracowników Komitetu Wojewódzkiego. Zadzwoniło się pół godziny przez filmem i bilet był zawsze.

„K“ jak Kurier Lubelski

Było ogłoszenie, że poszukują człowieka, który zajmuje się fotografią. Jeździła szczekaczka po mieście. Od razu poszedłem na 3 Maja (dawna siedziba redakcji - dop. red.). Natychmiast się zgłosiłem i natychmiast zostałem przyjęty. Nie wiem, czy po mnie ktoś jeszcze przyszedł.

Rozmawiałem z prezesem spółdzielni, z panem Ryszardem Duninem. Powiedział, żebym złożyć dokumenty i tak się zaczęło.

Początkowo pracowałem jako laborant. Zdjęcia robiłem swoje i wywoływałem, ale wywoływałem też zdjęcia kolegów dziennikarzy. Było wiele absurdów. Na przykład przez wiele lat było tak, że dziennikarz jechał pierwszą klasą, a ja drugą, albo trzecią, bo tak delegacje rozliczali.

Zerowy numer Kuriera był 17 marca, a pierwszy wyszedł 24 marca. W międzyczasie lokal nam załatwili. W Sztandarze powiedzieli: „to tydzień i koniec, po gazecie”. Okazało się zupełnie co innego.

Kurier to była dobra gazeta. Pamiętam, jak Sztandar Ludu w latach 60. miał planowanych 200 tysięcy strat, a myśmy mieli 230 tysięcy dochodu. Będąc w jednym wydawnictwie. Ale Sztandar Ludu dostał o 50 proc. większą trzynastą pensję niż my, mimo że mieli straty. To były straty planowane, a my byliśmy cały czas dochodowi. Takie wyliczenie było: 50 gr kosztowała gazeta, 43 gr szło na produkcję, na wszystko, co potrzebne do zrobienia gazety, a 7 groszy było zarobku. Mając tylko drobne ogłoszenia.

Od pierwszego numeru tak było. Najpierw oddaliśmy dług, bo mieliśmy go w Komitecie Czynów Społecznych. Potem kupiliśmy samochód w następnym, 1958 roku, takiego fiata starego. Nikt wtedy przecież nie miał prywatnego samochodu. Potem z następnej czystej nadwyżki daliśmy trzy wkłady na mieszkania kolegom do Lubelskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. No a potem przejęła nas Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza Prasa, to już się skończyły wszystkie kłopoty.

„L“ jak Lubelski Lipiec

Zawsze w lipcu Gierek jeździł do Chełma, bo tam młodzież studencka pracowała w czynie społecznym na rzecz miasta. I zawsze przejeżdżał przez Lublin, a w 1980 roku nie przejechał, bo już się zaczęło. Okazało się, że w lokomotywowni zebrali się ludzie i zdecydowali, że przerywają pracę. Kiedy lokomotywownia zastrajkowała, stanęły pociągi. Moja rodzina z Radomia dojechała do Dęblina i z Dęblina szli piechotą do Lublina.

Wiadomo, że gazeta nie mogła o tym napisać. Wiadomość była z komitetu. Oczywiście trzeba było pojechać na miejsce, ale to nie było takie łatwe, dlatego, że przeważnie robotnicy się bali. Bo wie pani, zdjęcie to był dokument. Mogły (na tej podstawie - dop. red.) być aresztowania, wszystko mogło być. Przy lokomotywowni byłem ja, ale nic nie zrobiłem, nawet nie wszedłem na teren. W Świdniku też nie weszliśmy na teren, do bramy tylko.

Z mojej rodziny trochę ludzi pracowało w Fabryce Samochodów Ciężarowych. Każdy po prostu się bał, co będzie dalej. Raczej wszyscy wyglądali jakiejś ugody, żeby się to wszystko skończyło. Na przykład z Lubelskich Zakładów Naprawy Samochodów człowiek mi opowiadał, że oni się tam zamknęli na całą noc, w olbrzymiej hali i pomniejszych zakładach. Jedni się modlili, każdy zostawił jakieś problemy w domu. Bez przerwy nasłuchiwali. Mówili między sobą: „czołgi już jadą, już czołgi jadą”. Tak że atmosfera była raczej przygnębiająca. Nie wiedzieliśmy, w jakim kierunku to wszystko pójdzie. Potem, jak zastrajkował Gdańsk, to już była sprawa jasna.

„M“ jak Majdanek

Jak inni mieszkańcy Lublina (po 22 lipca 1944 roku, czyli dniu likwidacji niemieckiego obozu - dop. red.) poszedłem z tatą na Majdanek. Z tłumem. Jedni szli kraść, inni szukać śladów bliskich. Obudowa krematorium była spalona, stały tylko komin i piece. No i wszędzie ten swąd, wszędzie smród. Na Majdanku wszyscy płakali. Wyglądało to strasznie, przed krematorium leżały niespalone zwłoki. Papiery leżały, ubrania, buty. Baraki niektóre były otwarte, nie wchodziliśmy do środka. Przeszło się tylko i do domu. Ja miałem ciotkę na ulicy Śliskiej. Z byłego obozu to było bardzo blisko, poszliśmy do niej.

Żadnej komunikacji, od kościoła z Bronowic to przecież był kawał drogi.

A potem była egzekucja Niemców (3 grudnia 1944 roku dop. red.), byliśmy tam. Idąc do krematorium z lewej strony stały szubienice. Ogrom, bardzo dużo ludzi. Niemcy byli w niemieckich mundurach. Gdyby można było, to by ich [ludzie] przecież rozszarpali. Wojsko pilnowało i nie dopuściło [do nich].

Wkoło krematorium na pewno byli ludzie, na tej drodze do krematorium, która idzie w kierunku Dziesiątej, była cała masa ludzi. Niemcy zostali przywiezieni samochodem, samochód cofał, zakładali im pętle na szyję i samochód ruszał.

Nie, to było wielkie niedopatrzenie ze strony moich rodziców, bo takich dzieci nie powinno się zabierać, potem się to wszystko przed oczyma człowiekowi przesuwało. Śniło się, człowiek się zrywał. Dzieci nie powinny takich rzeczy oglądać.

Jak proces katów Majdanka odbywał się w Domu Żołnierza (wyrok zapadł 2 grudnia 1944 roku dop. red.), to całe tłumy tam stały.

„O“ jak ofiary więzienia na Zamku

Byłem z ojcem. Mam nawet zdjęcie z pogrzebu ofiar z Zamku, niezrobione przeze mnie. Ktoś chodził później i sprzedawał, tata kupił to zdjęcie. Wynosili te zwłoki z Zamku, taki dół był na dole, wspólna mogiła. Smród nieprzeciętny. W 1954 roku była ekshumacja, na Lipową przenieśli wszystkich.

„P“ jak plac Litewski

Przezabawną historię na placu Litewskim słyszałem, jak stałem na przystanku. Wnuczek idzie z babcią. Spojrzał na sołdata z pomnika i mówi „Bozia”? Babcia go szarpnęła i mówi: „chodź, on Bozi nie lubi”.

Pomnik Konstytucji 3 Maja stał wtedy w głębi. Władze bardzo się denerwowały, że składane tam były kwiaty. Czasami milicja stała, a kwiatów była masa. W nocy ładowali je na wywrotkę i wywozili. Opowiadano taką anegdotę: podchodzi facet do milicjanta i mówi: „panie, bank rabują!” A on na to: „a co mnie to obchodzi, ja pomnika pilnuję”.

„W“ jak wizyta Miłosza i Wałęsy

Oni obaj byli w Lublinie (w czerwcu 1981 roku - dop. red.). Ja mam takie zdjęcie, za które nawet nagrodę dostałem, jak Wałęsa podnosi dziecko, dziewczynkę, do góry, a obok stoi Miłosz. Śliczne zdjęcie. To było wtedy, kiedy Miłosz otrzymał Nagrodę Nobla i był w Lublinie ze dwa czy trzy dni. Zaczął wizytę od biblioteki KUL, później był wiec na KUL z udziałem Wałęsy i Miłosza, a potem poeta był na grobie Czechowicza.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski