MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Strażacki ród Alinowskich: Trzy pokolenia i jeden wspólny, gorący żywioł

Marcin Jaszak
Łódź 1949  rok. Albin Alinowski na dole z lewej strony z wąsikiem
Łódź 1949 rok. Albin Alinowski na dole z lewej strony z wąsikiem
Tradycje pożarnicze zapoczątkował Albin Alinowski. To on wysłał syna Bolesława do technikum pożarniczego. Ten z kolei skierował do odpowiedniej szkoły swego syna, Grzegorza. Czy najmłodszy z rodu, Kuba, pójdzie w ich ślady, nie wiadomo. O kowalu Józefie, który budował okręt Aurora, kołchozie w Kazachstanie i podpisywaniu dokumentów przez czterolatka, akcji odbudowy wsi, prowadzonej przez PZU oraz pożarach, które utkwiły im w pamięci opowiadają Bolesław i Grzegorz Alinowscy.

Trzy pokolenia strażaków. Panie Bolesławie, a może tradycje sięgają jeszcze dalej?
Nie, mój dziadek Józef był kowalem. Wie pan co to było być kowalem jeszcze przed wojną? To była fisza na wsi. Mieszkał w Porpliszczach w powiecie dziśnienskim. To jest na Kresach Wschodnich, wtedy tuż pod granicą z ówczesnym Związkiem Radzieckim. Dziadek w ogóle był bardzo światowym człowiekiem. Pracował swego czasu jako cieśla w stoczni petersburskiej przy budowie okrętu Aurora. Zarobił tam trochę grosza, wrócił do domu i założył kuźnię. Wiodło mu się nieźle.

Wiem, że jego syn nie przejął fachu kowala.
Tata miał na imię Albin i działał w Porpliszczach w Ochotniczej Straży Pożarnej. Po jakimś czasie awansował na naczelnika rejonowego straży. A trzeba powiedzieć, że w tamtych czasach struktura organizacyjna wyglądała zupełnie inaczej. Przed wojną strażackich jednostek zawodowych było bardzo mało i wszystko bazowało na ochotnikach. Oprócz tego tata działał trochę w Państwowym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych. To była działalność społeczna.

Pan się urodził w Porpliszczach?
Tak. W 1937 roku, ale to już inna historia. Kiedy wybuchła wojna Niemcy do nas nie dotarli, bo został podpisany pakt Ribbentrop - Mołotow i nasza miejscowość znalazła się po stronie radzieckiej. Jako że ojciec działał społecznie, to dostał informację od przyjaciół, że bolszewicy takich jak on po prostu likwidują. Nie czekał więc aż go zwiną tylko spakował się i wyjechał do Białegostoku.

Wziął rodzinę?
Nie wziął, bo nie mógł. Poza tym myśmy zostali w domu, przekonani, że nic nam nie grozi. Mama wierzyła, że nam się uda. Ale, niestety, pewnego ranka bojcy zastukali w okno i wywieźli nas do Kazachstanu. Ja byłem najmłodszy. Oprócz mnie był jeszcze brat i dwie siostry. Brat zaangażował się tam w politykę. Założył z kolegami organizację harcerską. Pewnego razu próbowali świętować i wywiesili polską flagę. Enkawudziści zbili go tak, że zmarł. Mieszkaliśmy tam w ziemiance do 1946 roku i pracowaliśmy przede wszystkim na rzecz frontu.

Pan chyba nie pracował, bo był wtedy maluchem.
No, dzieciaczkiem byłem, ale to nie przeszkadzało. Miałem cztery lata i musiałem już pracować na siebie. Tam nic nie było z darmo. Byłem przeważnie na posyłki. Poza tym już wtedy mama nauczyła mnie podpisu po rosyjsku. Kręciłem się wśród zarządców kołchozu, a oni dawali mi różne dokumenty i zaświadczenia do podpisu. Za to dostawałem chleb. Mama pracowała jako główna zarządczyni tak zwanej bazy. To duże zabudowania, gdzie były krowy, świnie, owce i drób. Pilnowała tego wszystkiego, żeby kołchoźnicy nie rozkradli. Chodziło szczególnie o paszę, bo głód panował wtedy okrutny. My też musieliśmy się nauczyć kraść, aby przeżyć. Tak dotrwaliśmy do 46 roku. Wróciliśmy do Polski w ramach repatriacji.

Do Białegostoku?
Nie. Tata mieszkał wtedy w Krośnie nad Wisłokiem. Trafił tam, bo potrzebowali komendanta straży podczas okupacji. O tym okresie niewiele opowiadał. Szczególnie mnie nic nie mówił. Widocznie bał się, że jako młody chłopak będę się chwalił w szkole, a czasy były takie, że ta przeszłość mogłaby mu zaszkodzić. W latach pięćdziesiątych nie można było snuć takich opowieści.

Skąd dowiedzieliście się, że ojciec jest w Krośnie?
On sam nas tam ściągnął. Nawiązaliśmy z nim kontakt przez dziadka Józefa. Korespondowali ze sobą, a dziadek pisał listy do nas. Mam jeden z tamtego okresu, w którym Józef pisze do syna, że sprzedał krowę i wysłał nam pieniądze do Kazachstanu. Podróżowaliśmy do Polski ponad miesiąc w wagonach bydlęcych. Cały wojskowy skład miał czterdzieści, może pięćdziesiąt wagonów. Kiedy dotarliśmy do Poznania, mama dowiedziała się, że to "nie to" Krosno. Więc przez tydzień jechaliśmy stamtąd do domu. Po drodze zatrzymaliśmy się na jakiś czas w Krakowie, żeby załatwić wszystkie, potrzebne dokumenty i bilety na pociąg. Miałem osiem lat i w Krakowie po raz pierwszy w życiu poznałem smak lodów. Wcześniej nie wiedziałem, że coś takiego w ogóle istnieje. Ale odbiegam od pożarnictwa.
Nie szkodzi. Ale skoro tak, to proszę powiedzieć, jak Pan trafił do straży pożarnej.
Jak to po wojnie, było bardzo ciężko. Tata pracował wówczas w straży zakładowej w tak zwanej "Lniance". To był największy zakład w Krośnie, gdzie przerabiano len. Tata wyszukał dla mnie szkołę pożarniczą. Powiedział mi wtedy, że nie ma sensu szukać czegoś innego, bo tam dostanę wikt i opierunek, a później pewną pracę. Poza tym już jako mały chłopak biegałem boso na zawody strażackie. Dreptałem tam i podziwiałem sprawność tych strażaków. No i tak zostało. Zacząłem technikum pożarnicze we Wrocławiu, a skończyłem w Poznaniu. To był początek lat pięćdziesiątych i najpierw chodziliśmy w strojach po rosyjskich kadetach. Mam nawet zdjęcie jakiegoś kolegi w takim mundurku. Technikum skończyłem w 1957 roku, a potem skierowali nas jeszcze do Szkoły Oficerów Pożarnictwa w Warszawie. Podczas ostatniego roku wysyłali nas na praktyki zawodowe, abyśmy mogli napisać prace dyplomowe. Ja trafiłem tu, na Lubelszczyznę. Moi rodzice mieszkali wówczas w Krośnie, ale ja nie chciałem tam jechać. Mój ojciec był w Krośnie prawdziwą szychą i było to dla mnie krępujące. Trafiłem ostatecznie do Kraśnika, a następnie do Krasnegostawu na miesięczną praktykę, aż wreszcie zostałem komendantem w Biłgoraju. Tam pracowałem rok, skąd przeszedłem do Świdnika do Zakładowej Straży Pożarnej WSK. Tu przepracowałem trzynaście lat jako komendant i następnie poszedłem do Komendy Wojewódzkiej w Lublinie, do ośrodka szkolenia pożarniczego, gdzie byłem szefem i tak dotrwałem do emerytury.

Akcja, która zapadła Panu najbardziej w pamięć?
Pamiętam kilka z Biłgoraja. To był okres, kiedy PZU zabrał się bardzo solidnie do odbudowy wsi.

PZU?
Tak. Oczywiście była to akcja ogólnopaństwowa, tylko że właśnie PZU to finansował. Tak się mówiło. W rzeczywistości były to środki z państwowego budżetu, bo PZU, tak jak wszystko w Polsce, był państwowy. Tak więc przeprowadzano akcję przebudowy wsi, która zaowocowała tym, że wsie się masowo paliły. Przeżyłem takie trzy pożary. Ogień strawił kilkadziesiąt budynków. Strzecha za strzechą. No i to chyba wszystko.

Myślę, że nie. Ma Pan przecież jeszcze zdjęcia.
Pochodzą głównie z technikum z lat pięćdziesiątych. Tu na przykład jestem z kolegami na szczycie najwyższej w Polsce wspinalni.

Pan pali papierosa. Taki trochę młody cwaniak.
Prawie trzy lata w szkole chodziłem ogolony na łyso, bo to była kara za palenie. Jak złapali to golili do łysa. Takie były metody wychowawcze.

Ale nie wybili Panu palenia z głowy?
Skądże. Byłem uparty i rzuciłem dopiero trzy lata temu. Ale, widzi pan, ja poznałem smak papierosa jeszcze w Kazachstanie.

Jak to? Już tam?
Tak. W naszej wsi mieszkali również Kazachowie. Oni byli poza administracją radziecką i nie dali się skolonizować. Przyjeżdżali co zimę. Mieli wyznaczony plac, gdzie rozkładali swoje jurty i zimowali. Byli wśród nich tacy gówniarze jak ja. Oni już w tym wieku palili papierosy i pili kumys, a ja z nimi próbowałem. I tak zacząłem palić machorkę.

I tak już zostało?
Nie. Drugi raz zacząłem palić w szkole w Poznaniu.

To Pan namówił syna na pracę w straży pożarnej?
Powtórzyłem Grzegorzowi to samo, co kiedyś mój ojciec powiedział mnie. To był schyłek lat osiemdziesiątych, a więc różne kryzysowe historie już wisiały w powietrzu. Syn miał zamiar pójść na Akademię Rolniczą na Wydział Mechanizacji Rolnictwa. Powiedziałem, jak chcesz to proszę bardzo, ale co będziesz robił później? Tam nauczą cię dyscypliny. Nie będziesz miał czasu na głupoty.

Panie Grzegorzu. Czy to prawda?
Nie tak do końca. Tak się po prostu ułożyło. Ojciec zabierał mnie czasami do swojej pracy. Pierwsze wspomnienia mam właśnie z Zakładowej Straży Pożarnej w świdnickiej WSK. Bywałem tam już jako przedszkolak. Tata odbierał mnie z przedszkola i zabierał do siebie, do pracy. Od małego byłem oswojony ze sprzętem strażackim i specyficzną atmosferą służby. Potem, w szkole podstawowej i w początkach średniej, bywałem z ojcem na obozach młodzieżowych drużyn pożarniczych. To było coś między harcerstwem a strażą pożarną. Formalnie nie należałem do żadnej z drużyn, ale zawsze w jakiś sposób uczestniczyłem. Potem w trzeciej klasie szkoły średniej wystartowałem zupełnie z marszu w ogólnopolskim konkursie wiedzy pożarniczej. Wygrałem eliminacje na poziomie miasta. Wreszcie skończyłem Technikum Samochodowe przy ul. Długosza i musiałem się na coś zdecydować. Miałem do wyboru - podjąć studia albo iść do pracy. Do pracy za bardzo iść nie miałem ochoty - chciałem się uczyć, studiować. Poza tym, jak na każdego chłopaka w tych czasach, już czekało na mnie wojsko. To też mi się nie uśmiechało. Jednym z pomysłów była wspomniana przez ojca Akademia Rolnicza, ale tak naprawdę tylko dlatego, że zamierzało tam studiować wielu kolegów ze szkoły. Ostatecznie wybrałem zatem dość świadomie to, co już znałem. Wiedziałem, czym to pachnie. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że praca strażaka jest wyjątkowo ciekawa i wdzięczna, bo polega na pomaganiu ludziom. W 1988 roku zdałem egzaminy do szkoły pożarniczej w Warszawie. Miały to być studia pięcioletnie, ale zmieniono zasady i nauka trwała trzy i pół roku. Skończyłem ją jako oficer - młodszy kapitan, inżynier pożarnictwa.
Widzę na zdjęciach, że czasy szkolne były wyjątkowo wesołe.
Nauka była ciekawa i zajmująca. Trzeba jednak przyznać, że to były czasy, kiedy dyscyplina powoli się rozluźniała. Choć studia były mundurowe, to ten czas spędziliśmy dość przyjemnie, aczkolwiek nauka była intensywna. Po zakończeniu studiów trafiłem do Komendy Rejonowej Straży Pożarnych w Lublinie. A to też ciekawostka, bo studia kończyłem w 1992 roku, w chwili gdy "rodziła się" nowa formacja - Państwowa Straż Pożarna i w lutym nadano nam zupełnie nowe stopnie oficerskie na podstawie przepisów wchodzącej w życie 1 lipca ustawy o PSP. Jako że moje nazwisko rozpoczyna się na "a" byłem pierwszy na liście w rozkazie, nadającym stopnie oficerskie. Można więc przyjąć, że jestem pierwszym młodszym kapitanem w historii Państwowej Straży Pożarnej.

Tak zaczęła się kariera.
Po trzymiesięcznej pracy w służbie operacyjnej, trafiłem jako dowódca zmiany do Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 1. Tam przepracowałem trzy lata. Poznałem wtedy miasto i jego specyfikę od najmniejszych pożarów do tych poważnych i trudnych. Zapamiętałem przede wszystkim te pierwsze akcje. Pamiętam duży pożar na Podzamczu. To było, jeśli mnie pamięć nie myli, lato, chyba 1992 roku i paliło się prawie całe targowisko. Większa część straganów stanęła w ogniu, butle gazowe strzelały i latały w powietrzu. Ludzie próbowali ratować swój dobytek. To była duża akcja i na początku trudno było nad tym wszystkim zapanować. W pamięci pozostają też wypadki drogowe, bo tam ma się bezpośredni kontakt z cierpiącą osobą. Trzeba w miarę szybko i bezpiecznie ewakuować ją z pojazdu i przekazać pogotowiu. Takie wspomnienia długo pozostają w głowie. Kiedyś byłem też świadkiem zjawiska zwanego "backdraft", tak zwanego nagłego rozgorzenia. To było w kamienicy przy ulicy Lubartowskiej, na poddaszu. Można powiedzieć, że ogień się tam tlił. W momencie, kiedy jeden ze strażaków otworzył drzwi, ogień nagle wybuchł i płomienie dosłownie wypełzły z pomieszczenia. Jak pan widzi, każda akcja jest inna. Zawsze jednak będę powtarzał, że największą satysfakcją jest możliwość pomocy innym.

Teraz Pan chyba pożarów już nie gasi.
Owszem. Aktualnie jestem zastępcą dyrektora Wydziału Bezpieczeństwa Mieszkańców i Zarządzania Kryzysowego Urzędu Miasta Lublin. Pracuję tu od 2006 roku. W tym roku moja misja dobiega końca i wracam do służby w Państwowej Straży Pożarnej.

Czy u Alinowskich będą kontynuowane tradycje pożarnicze?
Nie wiem. Nie chcę wpływać na decyzje mojego syna. Kuba ma 14 lat i jest bardzo rozsądnym młodym człowiekiem. Mogę wypowiadać się o nim tylko w samych superlatywach. Dzieciaki w tym wieku mają dziwne i czasem niebezpieczne pomysły, a on jest spokojny i zrównoważony. Może tylko czasem zbyt długo przesiaduje przy komputerze, czy konsoli. Kiedy był młodszy, przeszedł podobne koleje losu jak ja. Też zabierałem go do mojej pracy, jak mnie kiedyś ojciec. Kuba poznał cały sprzęt pożarniczy i nie jest to już dla niego jakaś atrakcja. Kiedy miał 6 lat deklarował, że zostanie strażakiem. Teraz chyba mu przeszło. Kiedyś sam zdecyduje, co chce robić, a ja nie będę na niego naciskał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski