Nie będę się czepiać przytoczonej w materiałach informacyjnych deklaracji, że punktem wyjścia do pracy nad spektaklem były artystyczne idee Merce’a Cunninghama i Johna Cage’a, choć po obejrzeniu na ubiegłorocznych Spotkaniach Teatrów Tańca realizacji „Lublin Event” przygotowanej przez współpracowników i uczniów Cunninghama, kryteria oceny bardzo mi się podniosły. Ale nie odmawiam tancerzom z Sopotu prawa do inspirowania się czym tylko chcą, nawet jeśli rezultaty są – powiedzmy – dyskusyjne. Nie będę też czynić zarzutu z tego, że ich spektakl był bardzo archaiczny; mam wrażenie, iż już w latach 80. ubiegłego wieku nie zostałby uznany za dzieło nowatorskie. Nie wynikało to jednak z nieporadności twórców, lecz ich świadomej decyzji, co należy uszanować. Znacznie trudniej natomiast było mi przyjąć to, iż choreografia „Traktatu…” była bardzo nierówna. Obok fragmentów ciekawych, stwarzających możliwość pokazania technicznej biegłości (której sopocianom nie odmawiam), były także sekwencje banalne, „opatrzone” do cna w dziesiątkach spektakli innych zespołów. To jednak rzecz drugorzędna, którą jakoś dało się znieść. I gdybym na tym mógł zakończyć tę recenzję, nie byłoby jeszcze tak źle.
Niestety, najpoważniejszy zarzut padnie dopiero teraz. Otóż trwający blisko godzinę spektakl Sopockiego Teatru Tańca mniej więcej od połowy stał się po prostu przeraźliwie nudny. Do tego stopnia, że odczuwałem wręcz fizyczne nim zmęczenie. Sztuka potrafi znieść wiele, nawet obsceniczność, ale nudy nie znosi nigdy. Tu tymczasem nuda była dojmująca. Dlaczego? Było kiedyś takie powiedzenie, że prawdziwy pisarz wykreśla ze swojego manuskryptu każde zbędne słowo. Przenosząc je na obszar teatru tańca, można rzec, iż dobry choreograf wyrzuca ze swojej pracy każdy niepotrzebny ruch. Tego przede wszystkim zabrakło w „Traktacie…”. Być może wyjaśnieniem jest to, że choreografia tego spektaklu jest wspólnym dziełem wszystkich występujących w nim wykonawców. Oglądając go miałem wrażenie, iż każdy z nich starał się zadbać głównie o to, by zapewnić sobie własne pięć minut na scenie, choć wszyscy mieli do pokazania dokładnie to samo. A to oczywiście wydłużyło przedstawienie wprost do granic wytrzymałości. Szkoda, że twórcy spektaklu nie sięgnęli w trakcie jego realizacji po brzytwę Ockhama, która jest narzędziem przydatnym nie tylko w filozofii. Skrócenie „Traktatu…” o jakieś 20 minut wyszłoby wszystkim na dobre.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?