MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: Rozmowa z byłym rzecznikiem KUL, Norbertem Wojciechowskim

Ewa Czerwińska
Norbert Wojciechowski
Norbert Wojciechowski Jacek Babicz
O małym Kociewiu z wielką historią, mamie Friedzie, specjalistce od tortów, Janie kominiarzu, polskości i niemieckości, odkrywaniu Lublina z Norbertem Wojciechowskim, długoletnim rzecznikiem prasowym KUL, rozmawia Ewa Czerwińska.

Lublinianinem jest Pan od... pięćdziesięciu lat? Gdzie Pan bywał wcześniej?
Ja już jestem w wieku poborowym, a urodziłem się na Kociewiu, między Kaszubami a lewym brzegiem Wisły, w miejscowości Smętowo Graniczne. W moich stronach mieszkali Niemcy i Polacy. Moja matka, Frieda była Niemką, z rodziny Hoppenheit, z tzw. Niemców bałtyckich. Dziadek Karl pracował jako szwajcar w majątku Liszkowo w Wielkopolsce, opiekował się bydłem, owcami, trzodą chlewną. Po 1918 roku tam już była Polska. Jako młode dziewczę mama ukończyła kursy pieczenia i gotowania w Bydgoszczy - była świetną kucharką. Potem rozpoczęła pracę w majątku Kopytkowo, u von Plehnów. Kiedy we wrześniu 1939 roku weszli Niemcy, von Plehn okazał się członkiem V kolumny i rozprawiał się z Polakami. Matka pracowała u niego do 1938 roku, jako ochmistrzyni. Mój ojciec, Jan, był Polakiem, z zawodu kominiarzem. Poznali się właśnie w Kopytkowie, pewnie tata przyjechał czyścić kominy. Pobrali się. Rodzina matki nie akceptowała wyboru Friedy.

Bo Jan był Polakiem?
Tak. Kiedy ojciec został ranny w kampanii wrześniowej - bo poszedł we wrześniu 1939 na wojnę - i leżał w szpitalu, dziadek Karl powtarzał mamie: "No już dobrze, już możesz do nas wrócić".

Ślub był katolicki?

Tak. Ale mama pochodziła z rodziny protestanckiej i proboszcz parafii zażądał, żeby została powtórnie ochrzczona. I w miejscowości Lalkowy na Kociewiu odbył się jej chrzest. Ludzie buzie otwierali: "Stara baba, a dopiero jest chrzczona". Pobrali się, zamieszkali w Kościelnej Jani. A ja się urodziłem, jako pierwszy, w Smętowie, w lutym 1939 roku.

Sytuacja polityczno-rodzinna była złożona. Ojciec, mąż Niemki, poszedł walczyć z Niemcami.
Mało tego. Wujek ze strony mamy Willi był wręcz wrogiem ojca - zginął potem w korpusie Rommla w Afryce. A brat Friedy, Paul, był z kolei bardzo porządny, w wojsku doszedł nawet do stopnia pułkownika. Mama miała obywatelstwo polskie, a zaczęła się uczyć polskiego mając dwadzieścia siedem lat. Ale do czasu ślubu z tatusiem obracała się w środowisku niemieckim. Nigdy nie mówiła dobrze po polsku. Pamiętam, jak razem - ja jako maturzysta - pojechaliśmy do Gdańska, i jak bardzo uważałem, żeby mama nie mówiła w sklepach w tej swojej niezbyt poprawnej polszczyźnie.

Źle były widziane przejawy wszelkiej niemieckości?
Wojna żyła jeszcze mocno w świadomości Polaków. Ale dla rodziny ojca nigdy to nie był problem. Tata szybko nauczył się niemieckiego, w czasie wojny pracował w Arbeit-samcie. Pamiętam, jak wchodzili Rosjanie - 5 i 6 marca 1945 roku. I jak uciekaliśmy do kolonii Ostrowite przed bombardowaniami. Pamiętam też - miałem sześć lat - jak do sypialni rodziców wpadła bomba. Nie wybuchła, ale zburzyła mur. Wtedy uciekliśmy. Mam w oczach też taką scenę, jak Rosjanie zabrali ludziom rowery i uczyli się na nich jeździć - z górki prosto do jeziora. Albo jak zarzynali krowy.

W Lublinie stacjonowali w obozie na Majdanku. Wszystkie młode kobiety i dziewczęta z okolic chowały się w piwnicach przed żołnierzami z Armii Czerwonej.
U nas na Kociewiu też się tak zachowywali. Kobiety ukrywały się w piwnicach, malowały twarze węglem, żeby się postarzyć. Kiedy rodzice uciekali po tej bombie, co wpadła do sypialni, mama była w ciąży z czwartym dzieckiem - Jutką. Dzieci rodziły się u nas niemal rok po roku. Ja byłem najstarszy. Imię Norbert dostałem po piekarzu Niemcu, który mówił mamie, że będzie miała syna. Brat ma na imię Bernard, ale wołali na niego Albert - Wojciech po niemiecku. Trzeciego ochrzcili Eugeniusz. Ale mama miała dla nas inne imiona: Noli, Ali, Ojgi, Jutka. Jak ktoś chciał nam dokuczyć w szkole, to tak właśnie skandował: Noli-Ali-Ojgi-Jutka! Był koniec marca 1945 roku i mama chciała się dowiedzieć, co z jej rodziną. Pojechaliśmy więc do Wielkopolski, gdzie mieszkali jej krewniacy. Okazało się, że wszyscy uciekli oprócz dziadka Karla. Typowo niemieckie zachowanie: bo jak on może zostawić owce i uciec?! Owce Rosjanie zabrali, a dziadka wsadzili do obozu dla Niemców. Na szczęście mamie uda-ło się go wyciągnąć. Wracaliśmy do domu wąskotorówką, w którą uderzył pociąg radziecki. Nam nic się nie stało. Dziadek wyjechał do żony Julianny, do NRD, dopiero w 1950.

Zobaczył Pan po latach niemiecką rodzinę?
W 1964 roku udało mi się pojechać do NRD. Chciałem zarobić trochę, między innymi na akordeon dla mojego brata. Pracowałem w kopalni węgla brunatnego pod Lipskiem. Potem jako szef Działu Wydawniczo-Poligraficznego KUL jeździłem między innymi do RFN - po papier, maszyny, farby. Pewnego razu będąc w Hamburgu, zatrzymałem się u mojego przyjaciela, księdza Śliwańskiego, proboszcza polskiej parafii, która mieściła się - to ciekawostka - w dzielnicy... burdeli. Wiedziałem od babci i cioć, że tu mieszka je-den z kuzynów Manfred, który skończył studia biologiczne, potem został nawet profesorem. Ale jak go tu znaleźć? Wiedziałem, że nazwisko Hoppenheit jest rzadkie. Otwieram książkę telefoniczną, jest, tylko jeden: Manfred. Ale wtedy nie udało się nam spotkać.

Rodzice zostali na Kociewiu?
Tak, i proszę sobie wyobrazić, że w trzydzieści lat po wojnie mama idzie ulicą w Skórczu, a tu zatrzymuje się samochód z niemiecką rejestracją. Wysiada z niego pani i pyta o Friedę, ochmistrzynię. Ależ spotkanie! To była córka tego von Plehna z V kolumny. Proszę sobie wyobrazić, że jej siostra wyszła za mąż za Polaka, komunistycznego oficera Wojska Polskiego. Siostry nie mogły utrzymywać kontaktów, więc zrobiono mnie emisariuszem - żebym przekazał książkę, która ukazała się w RFN, o Kopytkowie i rodzinie von Plehnów, tej mieszkającej w Polsce. Przekazałem jej tę przesyłkę pocztą.
Jak Pan czuł się ze swoją niemieckością? Wtedy, w latach 50., 60., kiedy pamięć o wojnie była jeszcze żywą raną?
Jako młody chłopak czułem głęboką antypatię do Niemców, wręcz awersję. W ramach protestu nie uczyłem się niemieckiego, dziś myślę, że to głupota! W moim środowisku dużo było rodzin mieszanych, więc może nie odczuwaliśmy tak bardzo tego, że jesteśmy na pół-Niemcami. W mojej klasie był Wasserman, Klein... Ale nie żyło nam się źle. Mat-ka była wręcz rozrywana jako kucharka. Jak przychodziła pierwsza komunia, to piekła trzydzieści, czterdzieści tortów. Była specjalistką od słodkich wypieków. Obsługiwała kulinarnie wszystkie wizyty biskupa w parafii. Zadzwonili do niej kiedyś nawet z komitetu wojewódzkiego partii z Gdańska. Miał przyjechać ważny towarzysz z Czechosłowacji. Ale co chcecie na to przyjęcie? - zapytała. - Może bażanta? - Niech będzie bażant - zgodzili się i ustrzelili ptaka, choć nie był to dla niego sezon na polowanie. W roku 1968 byłem już po ślubie, urodziło nam się pierwsze dziecko. Mama na chrzciny zrobiła takiego właśnie efektownego bażanta. Profesor Irena Sławińska, którą zaprosiliśmy, zachwycała się: W życiu takiego nie widziałam! Miał pióra gdzie trzeba. W roku 1959 szpanowałem w akademiku KUL.

Czym?
Ano, miałem dwie koszule non-iron.

W tamtych czasach? W Polsce pojawiły się dopiero w latach 60.
Mama dostała je jako zapłatę za przygotowanie wesela - żenił się Niemiec z Polską, i tymi koszulami zapłacił. Dla niego to były grosze. Ojciec pracował jako kominiarz i niewiele zarabiał, to mama aprowizowała dom, przywożąc z wesela wędliny, schaby, pasztety, ciasta... Dzięki temu mogliśmy studiować.

Wy tam, na północy kraju, co myśleliście o nas na wschodzie?
W 1945 roku, kiedy Rosjanie już wyszli, zostało wiele wsi po Niemcach. Osiedlano tam repatriantów ze wschodu. Z czasem przylgnęły do nich różne nazwy: Kongreja, Bose Antki, Proszę Pana, Mońki, Zagranica. To było pejoratywne. Często ci ludzie dopiero u nas zobaczyli łazienki, a nie którzy w wannach świnie trzymali. Ale władzę dostawali repatrianci, bo ludność miejscowa nigdy nie była komunistyczna. Tu nigdy nie było ruchów lewicowych, stąd ta niechęć do przybyszów i ideologii. Z drugiej strony - ci repatrianci byli wykształceni - po uniwersytetach we Lwowie, Wilnie, Warszawie, Lublinie. A miejscowi gdzie się mieli uczyć? Nie było wyższych uczelni. Lubelszczyzna kojarzyła mi się z Chełmem, miastem PKWN, i Lublinem - pierwszą stolicą Polski Ludowej, gdzie w dodatku urodził się towarzysz Bierut. Matka mówiła: Synu, gdzie ty jedziesz?! Tam ludzie chodzą cały rok w kożuchach - w lecie włosem na zewnątrz, w zimie - do środka. I kiedy ja, w 1959 roku, jechałem do tego Lublina na studia, myślałem, że jadę do centrum bolszewizmu. Dojechałem i przeżyłem szok! Bo ten obraz, który mi przekazała szkoła, był nieprawdziwy. To właśnie tu, w Lublinie było centrum oporu wobec komunizmu. Ostatni partyzant na Lubelszczyźnie...

Lalek.
Właśnie, zginął na Lubelszczyźnie w 1963 roku. U nas nie było takiego oporu. Była AK Gryf, ale nie taka silna jak na przykład na Lubelszczyźnie. Odkryłem Lublin. A KUL wybrałem z konieczności, bo nie dostałem się wcześniej na UMK w Toruniu. Też na polonistykę. Na studiach spotkałem Edwarda Stachurę, moim przyjacielem był Ireneusz Iredyński. Stachura studiował na romanistyce. Prowadziliśmy bujne życie towarzyskie. Raz ze Stachurą pojechaliśmy na rekolekcje do klasztoru w Tyńcu. Graliśmy cały czas w karty...

Ale potem się Pan nawrócił, w dodatku został szefem wydawnictwa kulowskiego, rzecznikiem uczelni.
Najpierw pakowałem paczki w wydawnictwie. Wkrótce polecono mi misję: miałem uruchomić powielacz i składopis, maszyny, które kupił za granicą ks. rektor Marian Rechowicz. Wie pani, co to był ten składopis? To taka elektryczna maszyna do pisania, na której można było robić skład typograficzny. Odkryłem, że taki składopis jest w Polsce tylko jeden, w Warszawie, w PAP-ie. Ale PAP to wtedy była forteca! Nie każdy mógł wejść. Jakoś dostałem się do niej, namówiłem jednego specjalistę, żeby nas przeszkolił i tym sposobem KUL mógł powielać pierwsze publikacje. No i później, po 70. roku, zostałem szefem wydawnictwa i rzecznikiem prasowym. W 1980 roku zostałem sekretarzem Komisji Uczelnianej Solidarności, jej szefem był wtedy Adam Stanowski. KUL zawsze był przestrzenią dla wolnej myśli. Tu Czesław Miłosz nie był na czarnej liście, a profesor Sławińska zadawała studentom o nim prace. W bibliotece znajdowały się wszystkie zakazane pozycje, między innymi wydane za granicą. Czasem je szmuglowaliśmy. Ja też.

Jak, gdzie, kiedy?
Znałem Petera Rainę, pisarza hinduskiego, który studiował w Polsce. W 1967 roku wyrzucono go z kraju. Ja spotkałem się z nim w Berlinie. Pewnego razu strzelił mi do głowy pomysł, że przywiozę do Polski trochę książek. Zapakowaliśmy paczkę. Jest rok 1982, moje nazwisko już było na indeksie. Wsiadam do pociągu, ledwo przejechaliśmy z Berlina Zachodniego do Wschodniego wchodzą celnicy: Proszę otworzyć paczki! Otwieram jedną, drugą, trzecią... Najpierw te z ciuchami dla mojej żony i dzieci. I cierpnę ze strachu. Piątą otwieram. A co pan ma w tej ostatniej? - pytają. To samo - mówię. Puścili. Pan Bóg czuwał. Potem jeszcze zatrzymali taksówkę, którą wracałem do Lublina, koło Gar-wolina, bo tam w Miętnem akurat szła walka o krzyże. Na szczęście mnie nie rewidowali. A w Lublinie za jakiś czas dzwoni telefon i Peter Raina pyta moją żonę, czy dowiozłem książki. A my przecież mieliśmy telefon na podsłuchu! No to ja szybko spakowałem te skarby i zawiozłem do Biblioteki KUL. Przyjął je za pokwitowaniem Andrzej Paluchowski. Dziś staramy się, żeby zostać Europejską Stolicą Kultury. Lublin jest do tego tytułu szczególnie predestynowany. Pamiętajmy, że był jedyną wysepką wolności na kontynencie euroazjatyckim. Mówiło się: od Berlina do Se-ulu filozofia jest na KUL-u. Lublin był intelektualną stolica Kościoła w Polsce, a Kościół głosił prawdę. Tu studiował i bywał prymas Polski, potem Karol Wojtyła. Tu też rozpoczęły się strajki lipcowe. Szkoda, bo Lublin nie umie tego wszystkiego wygrać. Wyeksponować. A dla mnie Lublin i KUL to miejsca wyjątkowe. Tu odnowiłem swoją wiarę, założyłem rodzinę, a po latach pracy dla uczelni - własne wydawnictwo. Czuję się spełniony.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski